Al Miller jęknął.
— Straszny tu chaos. Dużo się działo — rzekł Tack. — Nie widzę wyraźnie. Nie, nie… Widzę… Jeden człowiek… Czerwony, znam tę twarz, widziałem go. Stoi tutaj, całkiem nieruchomo. Znam go.
— Kto to jest? — zapytał Armor-of-God. Ale już wiedział… Ogarnęły go mdłości z przerażenia, bo wiedział.
— Ta-Kumsaw — oświadczył Tack. Szeroko otworzył oczy i niemal przepraszająco spojrzał na Armora. — Też trudno mi w to uwierzyć — mruknął. — Zawsze miałem go za najdzielniejszego człowieka, o jakim w życiu słyszałem. Ale był tutaj, i to on dowodził. Widzę, jak tu stoi i mówi ludziom, co mają robić. Dokładnie w tym miejscu. Dlatego tak dobrze go widać, że stał długo. I był wściekły. Nie ma wątpliwości.
Armor wierzył Tackowi. Inni też — wszyscy wiedzieli, że Tack nie kłamie. Jeśli powiedział, że jest pewien, to był pewien. Ale musiała istnieć jakaś przyczyna…
— Może zjawił się tu i uratował chłopców? Przyszedł i powstrzymał bandę dzikich Czerwonych z…
— Miłośnik Czerwonych! — krzyknął ktoś.
— Znacie Ta-Kumsawa! Nie jest tchórzem, a porwanie tych chłopców to robota tchórza! Przecież znacie go!
— Nikt nie zdoła poznać Czerwonego!
— Ta-Kumsaw nie porwał naszych chłopców! — upierał się Armor-of-God. — Jestem pewien.
Nagle wszyscy ucichli, bo stary Al Miller przecisnął się do przodu i stanął przed Armorem-of-God. Patrzył na zięcia z góry, a twarz miał jak żywe piekło, taki był wściekły.
— Niczego nie wiesz, Armorze-of-God Weaver. Jesteś najnędzniejszym śmieciem, jaki pływa w nocniku. Najpierw ożeniłeś się z moją córką i nie pozwoliłeś jej rysować żadnych heksów, taki byłeś pewny, że to dzieło diabła. Potem pozwoliłeś wszystkim tym Czerwonym bez przerwy włóczyć się po okolicy. A kiedy chcieliśmy zbudować palisadę, mówiłeś: „Nie, palisada da tylko Francuzom coś, co mogą zaatakować i spalić. Trzeba się zaprzyjaźnić z Czerwonymi, to dadzą nam spokój. Będziemy z nimi handlować”. I widzisz, do czego to doprowadziło? Widzisz, co z tego mamy? Możemy się cieszyć, żeśmy cię posłuchali. Moim zdaniem, Armorze-of-God, nie jesteś żadnym miłośnikiem Czerwonych. Jesteś największym durniem, jaki kiedykolwiek przeprawił się przez Hio i ruszył na zachód. A głupsi od ciebie będziemy tylko my, słuchając cię choćby jeszcze przez chwilę!
Potem Al Miller zwrócił się do wszystkich. Patrzeli na niego z podziwem, jakby po raz pierwszy zobaczyli prawdziwy majestat.
— Przez dziesięć lat postępowaliśmy, jak radził Armor. Ale ja mam już dosyć. Wędrując tutaj, straciłem syna w Hatrack River, i to miasto nosi jego imię. Teraz straciłem jeszcze dwóch. Zostało tylko pięciu, ale powiadam wam, sam włożę im w ręce strzelby i poprowadzę w sam środek Proroczego Miasta. Poślę tych wszystkich Czerwonych prosto do piekła, choćbyśmy wszyscy mieli tam zginąć! Słyszycie mnie?
Słyszeli go, tak, słyszeli dobrze. I krzyczeli z zachwytem. Takie słowa były im teraz potrzebne: słowa nienawiści, gniewu i zemsty. A nikt nie mógłby wygłosić ich lepiej od Ala Millera, który zwykle był człowiekiem spokojnym i z nikim się nie kłócił. A że był ojcem porwanych chłopców, jego głos zabrzmiał tym mocniej.
— Według mnie — mówił dalej Al Miller — Bill Harrison od samego początku miał rację. Człowiek biały i czerwony nie mogą żyć obok siebie, nie ma na to sposobu. I jeszcze coś wam powiem: to nie ja stąd odejdę. Za dużo mojej krwi wsiąkło w ten grunt, żebym spakował teraz manatki i odszedł. Zostaję: na tej ziemi albo pod nią.
My też, odpowiedzieli wszyscy. Słusznie mówisz, Alu Millerze. Zostajemy.
— Dzięki temu oto Armorowi nie mamy palisady, a najbliższy fort amerykańskiej armii jest w Carthage City. Jeśli teraz ruszymy do walki, możemy stracić wszystko i wszystkich. Dlatego brońmy się jak umiemy, i poślijmy po pomoc. Dziesięciu ludzi do Carthage City: niech błagają Billa Harrisona, żeby przysłał nam wojsko. Jeśli może, niech przywiezie też działo. Dwóch moich synów nie żyje… tysiąc Czerwonych za każdego z nich nie wystarczy, żeby wyrównać rachunki!
Następnego dnia o świcie dziesięciu jeźdźców wyruszyło na południe. Odjechali z łąk, gdzie tłoczyło się coraz więcej wozów — to rodziny z okolicznych farm przenosiły się do miasta, by zamieszkać u przyjaciół i krewnych. Al Miller nie pojawił się jednak, gdy żegnano posłańców. Wczoraj jego słowa wprawiły to wszystko w ruch, ale więcej z niego nie wykrzesali. Nie chciał dowodzić, chciał tylko odzyskać synów.
Przygnębiony Armor-of-God siedział w pierwszej ławce w kościele.
— Popełniamy wszyscy straszliwy błąd — oświadczył wielebnemu Throwerowi.
— Ludzie zawsze popełniają błędy — odparł pastor. — Kiedy podejmują decyzję bez pomocy Pana naszego.
— Wiem, że to nie Ta-Kumsaw. Ani Prorok.
— To nie żaden Prorok! A w każdym razie nie boży.
— Ale też nie zabójca. Możliwe, że Tack ma rację i że Ta-Kumsaw miał z tym coś wspólnego. Ale wiem jedno: Ta-Kumsaw nie jest mordercą. Jeszcze kiedy był młody, podczas wojny generała Wayne'a, jakaś banda Czerwonych chciała spalić białych jeńców na śmierć. Tacy wtedy byli… chyba pochodzili z Chippy-Wa. I nagle zjawia się Ta-Kumsaw, zupełnie sam, jeden samotny Shaw-Nee, i każe im przestać. Chcemy, żeby biały człowiek nas szanował, mówi, żeby traktował nas jak naród. A nie będzie nas szanował, jeśli tak będziemy postępować. Musimy być cywilizowani. Żadnych skalpów, żadnych tortur, palenia ani mordowania jeńców. Tak im powiedział. I trzymał się tego przez cały czas. Zabija w walce, owszem, ale we wszystkich wyprawach na południu nie zamordował ani jednego człowieka. Rozumiecie? Jeśli Ta-Kumsaw ma tych chłopców, są bezpieczni, jakby leżeli w łóżkach, u mamy w domu.
Thrower westchnął.
— Przypuszczam, że lepiej ode mnie znacie tych Czerwonych.
— Znam ich lepiej niż ktokolwiek. — Armor zaśmiał się z goryczą. — Dlatego nazywają mnie miłośnikiem Czerwonych i nie chcą posłuchać ani jednego mojego słowa. Teraz wzywają tego handlarza whisky, tego tyrana z Carthage City, żeby przyjechał i objął dowództwo. Cokolwiek zrobi, zostanie bohaterem. Wtedy naprawdę zrobią go gubernatorem. Co tam, pewnie wybiorą go prezydentem, jeśli tylko Wobbish przyłączy się do Stanów Zjednoczonych.
— Nie znam tego Harrisona, ale nie może przecież być takim diabłem wcielonym.
Armor roześmiał się.
— Czasami wydaje mi się, wielebny, że jesteście łatwowierni jak dziecko.
— Pan nam przykazał wierzyć. Bądź cierpliwy, Armorze-of-God. Wszystko potoczy się zgodnie w wolą bożą.
Armor ukrył twarz w dłoniach.
— Mam nadzieję, wielebny. Ale wciąż myślę o Measure'em… dobry człowiek, trudno znaleźć lepszego… I o małym Alvinie… taki malec ze słodką buzią. Ileż nadziei ojciec w nim pokładał…
Thrower sposępniał nagle.
— Alvin Junior — mruknął. — Kto by przypuszczał, że wola boska dokona się rękami pogan?
— O czym wy mówicie?
— Nic, Armorze, nic. Tyle że wszystko to może być dokładnie, ale dokładnie tak, jak zaplanował nasz Pan.
W domu Millerów na wzgórzu Al wciąż siedział przy stole. Wczoraj nie jadł kolacji, a kiedy spróbował śniadania, niemal udławił się jedzeniem. Faith uprzątnęła wszystko i teraz stała za nim i masowała mu ramiona. Ani razu nie powiedziała: „A nie mówiłam, żeby ich nie wysyłać.” Ale oboje o tym wiedzieli. Wisiało to między nimi niczym miecz i z lęku przed nim żadne nie zrobiło kroku w stronę drugiego.
Ciszę przerwało wejście Wastenota ze strzelbą na ramieniu. Oparł ją o ścianę przy drzwiach, wsunął krzesło między nogi i usiadł.