— Odjechali, żeby sprowadzić tu wojsko.
Ku jego zdumieniu ojciec tylko opuścił głowę, oparł ją na rękach skrzyżowanych na stole.
Matka spojrzała na syna. Twarz miała poszarzałą ze zmartwienia i bólu.
— Od kiedy to potrafisz się tym posługiwać? — spytała.
— Ćwiczyliśmy z Wantnotem — wyjaśnił.
— I zamierzasz zabijać tym Czerwonych?
Wastenota zdziwił ton obrzydzenia w jej głosie.
— Mam nadzieję, że tak.
— A kiedy wszyscy Czerwoni już zginą i wszystkie ich ciała rzucicie na stos, czy Measure i Alvin wyczołgają się jakoś spod tego stosu i wrócą do domu?
Wastenot pokręcił głową.
— Wczoraj w nocy jakiś Czerwony wrócił do rodziny dumny, bo zabił białych chłopców. — Na moment głos uwiązł jej w gardle, ale mówiła dalej, bo kiedy Faith Miller miała coś do powiedzenia, było to powiedziane. — I może jego żona albo mama poklepały go po ramieniu albo ucałowały i podały kolację. Ale ty nie próbuj nawet przejść przez te drzwi i oświadczyć, że zabiłeś Czerwonego. Bo dla ciebie, chłopcze, nie będzie kolacji, uścisku ani pocałunku, ani słowa, ani domu, ani mamy. Słyszysz?
Słyszał dobrze, ale wcale mu się to nie podobało. Wstał, podszedł do drzwi i chwycił strzelbę.
— Myśl sobie, co chcesz, mamo — rzekł. — Ale to jest wojna i mam zamiar zabić sobie paru Czerwonych, a potem wrócę do domu. I będę z tego dumny. A jeżeli to znaczy, że nie chcesz być więcej moją mamą, to możesz przestać nią być już teraz, nie czekając na mój powrót. — Otworzył drzwi, ale zanim zatrzasnął je za sobą, zatrzymał się jeszcze. — Pociesz się, mamo. Może wcale nie wrócę.
Nigdy jeszcze nie zwracał się tak do matki i nie był pewien, czy powinien to robić w tej chwili. Ale ona chyba zwariowała. Nie rozumie, że to już wojna, że Czerwoni ogłosili otwarty sezon na Białych i nie ma już wyboru.
Lecz kiedy wsiadał na konia, żeby ruszyć do domu Davida, najbardziej martwiło go coś innego. Nie był pewien, ale myślał, a przynajmniej podejrzewał, że tato płacze. Coś podobnego! Wczoraj tak nawoływał do wojny przeciw Czerwonym, a dzisiaj mama nie chce puścić Wastenota na tę wojnę, a tato siedzi tylko i płacze. Może to starość tak go odmieniła. Zresztą, to już nie Wastenota sprawa. Już nie. Możliwe, że tato i mama nie chcą zabijać tych, co odebrali im synów… Ale Wastenot wiedział, że postąpi z nimi tak samo, jak oni z jego braćmi. Krew braci była jego krwią, a ktokolwiek przelał jego krew, musi też przelać własną. I to galon za każdą kroplę.
ROZDZIAŁ 9
NAD JEZIOREM MIZOGAN
Pierwszy raz w życiu Alvin widział w jednym miejscu tyle wody co teraz, kiedy z wierzchołka wydmy spoglądał na jezioro. Measure stał obok, opierając dłoń na ramieniu brata.
— Tato kazał mi trzymać cię z daleka od wody — powiedział. — I popatrz, gdzie cię przyprowadzili.
Wiatr dął gorący i silny, z mocnymi szkwałami, zacinając ziarenkami piasku jak maleńkimi strzałami.
— Ciebie też — zauważył Alvin.
— Patrz, zbliża się prawdziwy sztorm.
Na południowym zachodzie chmury były czarne i groźne, nie jak zwykłe chmury, zwiastujące letnią burzę. Zamigotała błyskawica. Stłumiony odległością grom dobiegł o wiele później. I kiedy Alvin przyglądał się temu, nagle odniósł wrażenie, że widzi o wiele szerzej, o wiele dalej niż przedtem. Jakby nagle dostrzegł wir i obroty w chmurze, poczuł żar i chłód, lodowate powietrze opadające w dół i upalne sięgające w górę, a wszystko to krążyło ogromnym kołem po niebie.
— Tornado — oświadczył. — W tej chmurze jest trąba powietrzna.
— Nic nie widzę — odparł Measure.
— Zbliża się. Spójrz, jak wiruje tam powietrze. Popatrz tylko.
— Wierzę ci, Al. Ale tutaj nie ma się chyba gdzie schować.
— Spójrz na tych ludzi — powiedział Alvin. — Jeśli tornado uderzy w nas tutaj…
— Gdzie się nauczyłeś przepowiadać pogodę? — zdziwił się Measure. — Nigdy przedtem tego nie robiłeś.
Na to Al nie znalazł odpowiedzi. Nigdy jeszcze nie czuł w sobie sztormu. To było jak ta słyszana wczoraj zielona muzyka. Odkąd schwytali go ci Czerwoni, zdarzały mu się przedziwne rzeczy. Ale nie mógł tracić ani chwili, żeby się zastanowić, skąd wie. Wystarczy, że wiedział.
— Muszę kogoś ostrzec.
Zbiegł z wydmy. Zsuwał się, więc każdy krok był jak odbicie ze zbocza, lądowanie na jednej nodze i znowu odbicie. Nigdy jeszcze tak prędko nie pędził w dół. Measure pobiegł za nim.
— Kazali nam czekać tu, na górze, aż…
Podmuch wiatru porwał jego słowa. Teraz, kiedy zbiegli już na dół, piasek był jeszcze gorszy. Wiatr zrywał z wydm gęste tumany, unosił i opuszczał. Al musiał zamknąć oczy, zasłaniać je ręką, odwracać głowę… byle tylko piasek go nie oślepił, kiedy pędził w stronę grupy Czerwonych na brzegu.
Ta-Kumsawa łatwo było zauważyć, nie tylko z powodu wzrostu. Inni Czerwoni nie zbliżali się do niego zanadto i stał wśród nich jak król. Al biegł prosto ku niemu.
— Tornado nadchodzi! — krzyczał. — W tej chmurze jest tornado!
Ta-Kumsaw odchylił głowę i zaśmiał się; Al ledwie go słyszał wśród świstu wichury. Ta-Kumsaw sięgnął ponad jego głową i dotknął ramienia innego Czerwonego.
— To jest ten chłopiec! — krzyknął.
Al spojrzał na tego człowieka. Wcale nie zachowywał się jak król, zupełnie inaczej niż Ta-Kumsaw. Garbił się trochę i nie miał jednego oka, tylko powiekę zwisającą nad pustką. Był chudy, z ramionami raczej smukłymi niż muskularnymi i wręcz cienkimi nogami. Ale gdy Al popatrzył na tę twarz, poznał ją od razu. Nie mógł się mylić.
Wiatr przycichł na chwilę.
— Jaśniejący Człowiek — powiedział Al.
— Karaluszy Chłopiec — odparł Tenska-Tawa, Lolla-Wossiky, Prorok.
— Jesteś prawdziwy — stwierdził Al.
Nie sen, nie wizja. Prawdziwy człowiek, który stał wtedy obok łóżka, znikał i pojawiał się, a twarz błyszczała mu jak słońce, aż oczy bolały. Ale to był ten sam człowiek.
— Nie uleczyłem cię — westchnął Al. — Przepraszam.
— Uleczyłeś — odpowiedział Prorok.
I wtedy Al przypomniał sobie, dlaczego zbiegł z wydmy, dlaczego przerwał rozmowę między dwoma najsławniejszymi Czerwonymi na świecie. Między braćmi, których imiona znał każdy biały mężczyzna, kobieta i dziecko na zachód od Appalachów.
— Tornado! — oświadczył.
Jakby w odpowiedzi znowu zawyła wichura. Al obejrzał się i to, co wyczuł, stało się rzeczywistością. Nadchodziły cztery wiry, zwisające z chmur niczym węże z gałęzi drzewa, sięgające coraz niżej, gotowe do ataku. Wszystkie cztery zbliżały się do nich, chociaż nie dotykały jeszcze ziemi.
— Teraz! — zawołał Prorok.
Ta-Kumsaw podał bratu strzałę z krzemiennym grotem. Prorok usiadł na piasku i wbił sobie ostrze w podeszwę najpierw lewej, potem prawej stopy. Krew popłynęła obficie. Prorok zrobił to samo z rękami: skaleczył się tak głęboko, że krwawiły mu również grzbiety dłoni.
Al krzyknął i niemal bez zastanowienia skierował myśli do ciała Proroka, by zagoić jego rany.
— Nie! — krzyknął Prorok. — To jest moc czerwonego człowieka… krew jego ciała… płomień krainy.
Potem odwrócił się i wszedł do jeziora Mizogan.
Nie, nie do jeziora. Na nie. Alvin nie mógł uwierzyć, ale pod krwawymi stopami Proroka woda stała się twarda i gładka jak szkło. Prorok stał na niej. Ciemna kałuża krwi rozlewała się po powierzchni. Kilka jardów dalej woda znów była płynna, wzburzona, szarpane wichrem fale pędziły do gładzi, potem spłaszczały się, uspokajały, twardniały.