— Nie strzelać! — krzyknął Measure.
Żołnierze ruszyli w jego stronę bardzo powoli, gdyż konie z trudem walczyły z prądem.
— Nie strzelać, na miłość boską — powtórzył Measure. — Widzicie, że nie mam broni. Nawet noża.
— Dobrze mówi po angielsku, co? — rzucił jeden z jeźdźców.
— No pewnie! Przecież jestem Białym!
— To już szczyt wszystkiego! — oświadczył inny. — Pierwszy raz słyszę, żeby któryś podawał się za Białego.
Measure zerknął na swoją skórę. Sparzona słońcem miała kolor jasnoczerwony, o wiele jaśniejszy niż u prawdziwych Czerwonych. Istotnie, nosił przepaskę biodrową, był brudny i rozczochrany. Ale przecież rosła mu trochę broda, prawda? Pierwszy raz w życiu żałował, że nie jest bardziej zarośnięty, z gęstą brodą i owłosioną piersią. Wtedy by się nie pomylili, bo przecież Czerwoni prawie nie mają zarostu. A tak jego jasny wąs i kilka włosów na brodzie żołnierze zobaczą dopiero z bliska.
Nie ryzykowali. Tylko jeden podjechał bliżej. Inni czekali z tyłu, z bronią gotową do strzału, na wypadek gdyby jacyś ludzie czekali w zasadzce na brzegu. Measure widział, że żołnierz jest śmiertelnie przerażony. Rozglądał się na wszystkie strony, czy jakiś Czerwony nie mierzy do niego z łuku. Dureń, uznał Measure. Przecież w żaden sposób nie wypatrzy w lesie Czerwonego, póki strzała nie utkwi mu w piersi.
Żołnierz nie podjeżdżał zbyt blisko. Okrążył Measure'a, stanął z drugiej strony i rzucił mu linę.
— Obwiąż się w piersi, pod pachami — rozkazał.
— Po co?
— Żebym mógł cię prowadzić.
— Do diabła z tobą — burknął Measure. — Gdybym wiedział, że będziecie mnie środkiem potoku ciągnąć na powrozie, zostałbym na suchym lądzie i sam wrócił do domu.
— Jeśli w ciągu pięciu sekund nie zawiążesz tej liny, tamci chłopcy rozwalą ci łeb.
— O czym ty mówisz? Jestem Measure Miller. Jakiś tydzień temu porwali mnie z moim młodszym bratem Alvinem. Wracałem do domu, do Vigor Kościoła.
— Piękna bajeczka! — powiedział żołnierz. Wyciągnął mokrą linę i rzucił jeszcze raz. Trafił Measure'a w twarz. Measure złapał sznur i ścisnął mocno. Żołnierz wyciągnął szablę. — Przygotujcie się do strzału, chłopcy! — krzyknął. — To ten renegat!
— Renegat! Ja…
Measure uświadomił sobie wreszcie, że coś tu się nie zgadza. Żołnierze wiedzieli, kim jest, a mimo to chcieli wziąć go na powróz. Gdyby próbował ucieczki, z trzema muszkietami i szablą tuż nad głową, mogli go nawet zabić. Ale to przecież armia Stanów Zjednoczonych! Wszystko wytłumaczy i wyjaśni, kiedy doprowadzą go do oficera. Dlatego przełożył linę przez głowę i zawiązał pętlę na piersi.
Nie było najgorzej, póki jechali przez wodę. Czasami zwyczajnie płynął. Ale wkrótce wyszli na brzeg i musiał iść za nimi przez las. Skręcali na wschód, łukiem omijając Vigor Kościół.
Measure próbował nawiązać rozmowę, ale kazali mu się zamknąć.
— Powiedzieli nam, że takich renegatów jak ty możemy przywozić żywych albo martwych. Biały ubrany jak Czerwony… sam wiesz, kim jesteś.
Z ich rozmów Measure domyślił się kilku faktów. Byli na patrolu, a wysłał ich generał Harrison. Measure'owi zrobiło się niedobrze na samą myśl, że doszło do wezwania tego śmierdziela handlującego whisky. I dziwnie szybko dotarł na północ.
Na noc rozbili biwak na polanie. To cud, że nie zbiegli się wszyscy Czerwoni z okolicy, tyle robili hałasu.
Następnego dnia nie zgodził się, żeby dalej ciągnęli go na powrozie.
— Jestem prawie goły i nie mam broni. Jeśli nie pozwolicie mi jechać, możecie mnie od razu zastrzelić.
Mogli sobie opowiadać, że mają go przywieźć żywego albo umarłego, ale Measure wiedział, że to tylko takie gadanie. Byli brutalni, ale na pewno z zimną krwią nie zamordowaliby białego człowieka.
W rezultacie znalazł się na koniu, obejmując w pasie jednego z żołnierzy. Wkrótce dotarli do okolicy, gdzie biegły jakieś drogi i trakty. Pojechali szybciej.
Po południu dotarli do obozu wojskowego. Niewielkie to było wojsko, może setka w mundurach i jeszcze ze dwie ćwiczące musztrę na placu apelowym, dawniej pastwisku. Measure nie pamiętał nazwiska rodziny, która tu mieszkała. Przeprowadzili się niedawno z okolic Carthage. Zresztą okazało się to całkiem bez znaczenia, gdyż teraz ich dom zajmował generał Harrison. Żołnierze doprowadzili Measure'a wprost do niego.
— Oho — stwierdził Harrison. — Jeden z renegatów.
— Nie jestem renegatem — odparł Measure. — Przez całą drogę traktują mnie jak więźnia. Przysięgam, że Czerwoni lepiej się do mnie odnosili niż wasi żołnierze.
— Nie dziwię się — mruknął Harrison. — Na pewno byli dla ciebie bardzo uprzejmi. Gdzie ten drugi renegat?
— Drugi renegat? Chodzi wam o mojego brata Alvina? Wiecie, kim jestem, a jednak nie chcecie mnie puścić do domu?
— Odpowiesz na moje pytania, a ja się zastanowię, czy odpowiedzieć na twoje.
— Mojego brata Alvina nie ma i nie przyjdzie tutaj. A z tego, co widzę, naprawdę się cieszę, że wolał zostać.
— Alvin? A tak, mówili mi, że podajesz się za Measure'a Millera. Tak się składa, że wiemy dobrze, iż Measure Miller został zamordowany przez Ta-Kumsawa i Proroka.
Measure splunął na podłogę.
— A skąd to wiecie? Z paru zakrwawionych, podartych szmat? Nie oszukacie mnie. Myślicie, że nie wiem, co chcecie zrobić?
— Zabierzcie go do piwnicy — polecił Harrison. — Tylko uprzejmie.
— Nie chcecie, żeby ludzie się o mnie dowiedzieli, bo wtedy zrozumieją, że wcale was tu nie potrzebują! — wołał Measure. — A w ogóle nie zdziwiłbym się, gdybyście to wy posłali tych Chok-Tawów, którzy nas złapali!
— Jeśli to prawda — stwierdził Harrison — to na twoim miejscu uważałbym, co mówię i jakim tonem. I naprawdę bym się martwił, czy w ogóle kiedyś wrócę do domu. Spójrz na siebie, chłopcze. Skóra czerwona jak gil, w przepasce, wygląd dziki jak w koszmarnym śnie. Nie… Gdyby się okazało, że zastrzeliliśmy cię przez pomyłkę, nikt nie miałby do nas pretensji. Absolutnie nikt.
— Mój ojciec by wiedział. Nie oszukacie go takim kłamstwem, Harrison. I Armor-of-God. On…
— Armor-of-God? Ten żałosny słabeusz? Ten, który powtarza ludziom, że Ta-Kumsaw i Prorok są niewinni i nie powinniśmy się szykować, żeby ich wytłuc? Nikt go już nie słucha, Measure.
— Posłuchają. Alvin żyje, a jego nigdy nie złapiecie.
— Dlaczego nie?
— Bo jest z Ta-Kumsawem.
— Tak? A gdzież to?
— Na pewno nie w tej okolicy.
— Widziałeś go? I Proroka?
Wygłodniały wzrok Harrisona kazał Measure'owi cofnąć się i przygryźć język.
— Widziałem, co widziałem — oznajmił. — I powiem, co powiem.
— Powiedz, o co cię pytam, bo zginiesz marnie — zagroził Harrison.
— Zabijcie mnie, a wtedy nie powiem już ani słowa. Ale możecie mi wierzyć: widziałem, jak Prorok przywołał w sztormie tornado. Widziałem, jak chodził po wodzie. Widziałem, jak głosił proroctwa i wszystkie one się spełniły. Wie, co planujecie. Myślicie, że robicie to, czego sami chcecie, ale w końcu okaże się, że służycie jego celom. Zobaczycie sami.
— Cóż za myśl! — Harrison zaśmiał się. — Na tej samej zasadzie, mój chłopcze, jego celom służy to, że wpadłeś w moje ręce. Prawda?
Skinął dłonią. Żołnierze wywlekli Measure'a z domu i poprowadzili do piwnicy. Traktowali go naprawdę grzecznie — kopali, bili i przewracali, a w końcu zrzucili ze schodów i zaryglowali drzwi.