— Lolla-Wossiky — podpowiedział uprzejmie Hooch.
A właściwie wcale nie uprzejmie. Nie spodobało mu się, że Jackson go nie zauważa, a Harrison nie pamięta o prezentacji. Jackson spojrzał na niego.
— Co pan powiedział?
— Lolla-Wossiky — powtórzył Hooch.
— Tak ma na imię ten jednooki Czerwony — wyjaśnił Harrison.
Jackson przyglądał się lodowato Hoochowi.
— Imię konia jest mi potrzebne tylko wtedy, kiedy zamierzam go dosiąść — stwierdził.
— Nazywam się Hooch Palmer. — Hooch wyciągnął rękę.
Jackson nie podał swojej.
— Nazywa się pan Ulysses Brock — oświadczył. — Ma pan ponad dziesięć funtów nie spłaconych długów w Nashville. Ponieważ Appalachee przyjęło walutę Stanów Zjednoczonych, jest pan winien dwieście dwadzieścia dolarów w złocie. Wykupiłem ten dług, i tak się składa, że mam przy sobie odpowiednie papiery. Słyszałem bowiem, że handluje pan whisky w tych okolicach. Myślę więc, że każę pana aresztować.
Hoochowi nigdy by nie przyszło do głowy, że Jackson ma taką pamięć ani że jest takim draniem, co wykupuje weksle innych ludzi. Zwłaszcza weksle sprzed siedmiu lat, o których on sam już prawie zapomniał. Ale rzeczywiście, Jackson wyjął z kieszeni płaszcza nakaz i położył na biurku Harrisona.
— Wdzięczny jestem, że zatrzymał pan już tego człowieka, zanim przybyłem — mówił dalej Jackson. — Z zadowoleniem muszę pana poinformować, że według prawa Appalachee, oficer dokonujący aresztowania ma prawo do dziesięciu procent odzyskanych funduszy.
Harrison rozparł się w fotelu i wyszczerzył zęby.
— Może usiądziesz, Hooch, i przedstawisz się. A może nie trzeba, skoro ten oto pan Jackson zna cię chyba o wiele lepiej niż ja.
— Znam Ulyssesa Brocka, to prawda. Należy do takich śmierdzieli, jakich musieliśmy usunąć, zanim mogliśmy nazywać Tennizy krajem cywilizowanym. Spodziewam się, że i wy pozbędziecie się ich szybko… jeśli chcecie włączyć Wobbish do Stanów Zjednoczonych.
— Zbyt wiele pan zakłada — wtrącił Harrison. — Możemy próbować działać niezależnie.
— Skoro Appalachee nie zdołało zaistnieć samodzielnie, choć prezydentem był tam Tom Jefferson, moim zdaniem wam też nie pójdzie lepiej.
— To możliwe — przyznał Harrison. — A może powinniśmy uczynić coś, na co Tomowi Jeffersonowi zabrakło odwagi. I może potrzebni są nam tacy ludzie jak Hooch.
— Potrzebni są wam żołnierze — odparł Jackson. — Nie handlarze whisky.
Harrison pokręcił głową.
— Zmusza mnie pan, żeby przejść do sedna, panie Jackson. Rozumiem, dlaczego ludzie z Tennizy właśnie pana wysłali na spotkanie ze mną. Przejdźmy więc do sedna. Mamy tutaj takie same kłopoty jak wy, a kłopoty te można określić jednym słowem: Czerwoni.
— Dlatego jestem zdumiony, że pozwala pan tym pijanym dzikusom przebywać we własnym sztabie. To przecież jasne jak słońce, że ich miejsce jest na zachód od Mizzipy. Póki ich tam nie zepchniemy, nie będziemy mieli pokoju ani cywilizacji. Niestety, Appalachee i Stany Zjednoczone są przekonane, że Czerwonych należy traktować jak istoty ludzkie. Musimy zatem rozwiązać ten problem, zanim wejdziemy do Unii. To proste.
— Widzi pan? — zawołał Harrison. — Całkowicie się ze sobą zgadzamy.
— Dlaczego w takim razie w pańskim sztabie jest tylu Czerwonych, co na ulicy Niepodległości w Waszyngtonie? Mają tam ludzi z Cherriky, którzy pracują jako urzędnicy, a nawet zajmują stanowiska rządowe w Appalachee, w samej stolicy. Te stanowiska należą się Białym. A potem zjawiam się tutaj i widzę, że pan też trzyma Czerwonych.
— Spokojnie, panie Jackson. Czy sam król nie trzyma w pałacu swoich Czarnych?
— Jego Czarni to niewolnicy. Wszyscy wiedzą, że nie można zrobić niewolnika z Czerwonego. Mają za mało inteligencji, żeby ich szkolić.
— Niech pan usiądzie, panie Jackson, a ja spróbuję jak najlepiej wytłumaczyć, o co mi chodzi. W tym celu zaprezentuję panu dwa znakomite egzemplarze Shaw-Nee. Proszę siadać.
Jackson przesunął krzesło na drugi koniec pokoju, jak najdalej od Hoocha. Zachowywał się tak, że Hoocha aż brzuch rozbolał. Tacy ludzie jak Jackson wydają się szczerzy i uczciwi. Ale Hooch wiedział, że nie istnieje ktoś taki jak uczciwy człowiek. Jest tylko człowiek, którego jeszcze nikt nie kupił, który nie wpadł w dostatecznie poważne kłopoty albo nie ma dość odwagi, by wziąć to, czego pragnie. Doświadczenie życiowe nauczyło Hoocha, że do tego sprowadza się cnota. Ale oto zjawia się Jackson, nadyma się i żąda od Billa Harrisona, żeby jego, Hoocha, aresztował. Pomyśleć tylko! Ten przybłęda z Tennizy przyjeżdża tutaj i wymachuje nakazem wystawionym przez jakiegoś sędziego z Appalachee. Dokument ma w Wobbish taką wagę, jakby wystawił go król Etiopii. No cóż, panie Jackson, zawędrował pan daleko od domu. Zobaczymy, czy w drodze powrotnej nie spotka pana jakiś wypadek.
Nie, nie, nie, powiedział sobie Hooch. Takie wyrównywanie rachunków do niczego w tym świecie nie prowadzi. Człowiek tylko na tym traci. Najlepsza zemsta to wzbogacić się i zmusić ich wszystkich, żeby mówili do niego „szanowny panie”. Tak wyrównuje się rachunki z tymi ludźmi. Żadnego zabijania. Jeśli zaczną krążyć o tobie plotki, Hoochu Palmerze, będziesz skończony.
Dlatego Hooch uśmiechał się tylko, kiedy Harrison wezwał adiutanta.
— Może zaprosisz tu Lollę-Wossiky? A przy okazji powiedz jego bratu, że też może wejść.
Brat Lolli-Wossiky… To pewnie ten zuchwały Czerwony, który stał pod ścianą. Zabawne, jak bardzo mogą się różnić dwa groszki z tego samego strąka.
Lolla-Wossiky wszedł z pokornym uśmiechem. Spoglądał po kolei na białych ludzi, zastanawiając się, czego chcą i jak może ich zadowolić, żeby wynagrodzili go whisky. Całym sobą pokazywał, jak bardzo jest spragniony; a przecież był już tak pijany, że nie potrafił prosto chodzić. A może wypił już tyle, że nie potrafił chodzić prosto nawet na trzeźwo? Hooch zastanowił się nad tym, ale wkrótce poznał odpowiedź. Harrison sięgnął do biurka, wyjął karafkę i szklaneczkę. Lolla-Wossiky obserwował czujnie, jak brunatny płyn leje się do naczynia; jedyne oko wpatrywało się w nie z takim natężeniem, jakby dzikus potrafił samym wzrokiem smakować alkohol. Nie zrobił jednak ani kroku w stronę Harrisona. Gubernator postawił szklaneczkę na stole niedaleko Czerwonego, ale tamten nadal stał na miejscu. Z uśmiechem spoglądał to na alkohol, to na Harrisona. I czekał… czekał… Harrison zwrócił się do Jacksona.
— Lolla-Wossiky to chyba najbardziej cywilizowany Czerwony w całym Wobbish. Nigdy nie bierze tego, co do niego nie należy. Nie odzywa się nie pytany. Jest posłuszny i robi to, co mu powiem. W zamian chce tylko kieliszka. To nie musi być nawet dobry trunek: całkiem mu wystarcza kukurydziana whisky albo marny hiszpański rum. Prawda, Lolla-Wossiky?
— Prawda, panie ekscelencjo — potwierdził Lolla-Wossiky. Jak na Czerwonego miał zdumiewająco czystą wymowę.
Zwłaszcza jak na pijanego Czerwonego.
Hooch widział, że Jackson z niesmakiem przygląda się jednookiemu dzikusowi. Po chwili prawnik z Tennizy zerknął w stronę drzwi. W progu stanął wysoki, silny, bezczelny Czerwony. Hooch z satysfakcją obserwował twarz Jacksona. Wyraz niesmaku na tej twarzy zmienił się w gniew. Gniew i… otóż to, strach. Tak, panie Jackson, nie jest pan nieustraszony. Wie pan, kim jest brat Lolli-Wossiky. To pański wróg i mój wróg, wróg każdego białego człowieka, który chciałby posiąść tę ziemię. Ponieważ ten arogancki Czerwony wbije panu w głowę swój tommy-hawk, a potem zdejmie skalp, powolutku. I nie sprzeda go żadnym Francuzom, panie Jackson. Zatrzyma go, przekaże dzieciom i powie: „Oto jedyny dobry Biały. Oto jedyny Biały, który nie łamie danego słowa. Tak należy postępować z Białymi”. Hooch to wiedział, Harrison to wiedział i Jackson to wiedział. Ten młody byczek na progu to śmierć. To przez takich młodych byczków Biali muszą się trzymać wschodniej strony gór, stłoczeni w miastach razem ze swoimi prawnikami, profesorami i ludźmi z wyższych sfer, którzy nigdy nie dadzą człowiekowi swobodnie odetchnąć. Szczerze mówiąc, z takimi właśnie ludźmi jak Jackson. Hooch parsknął śmiechem: Jackson to właśnie tego rodzaju typ. Inni wędrują na zachód, byle tylko od takich uciec. Jak daleko na zachód muszę odjechać, żeby prawnicy zgubili mój ślad?