Выбрать главу

Ta-Kumsaw powstał i przemówił do pozostałych.

— Idę do miasta. Zabieram tylko czterech.

— I chłopca — dodał ktoś.

Inni przytaknęli. Wszyscy słyszeli, co obiecał wodzowi Prorok: że nie zginie, dopóki jest przy nim chłopiec. Nawet gdyby miał ochotę zostawić gdzieś tego dzieciaka, nigdy mu na to nie pozwolą.

— I chłopca — zgodził się Ta-Kumsaw.

Detroit nie przypominało nędznych amerykańskich fortów. Wzniesiono je z kamienia, jak katedrę. Potężne działa mierzyły w rzekę łączącą jezioro Huron i jezioro św. Klary z jeziorem Kanada. Mniejsze skierowano w drugą stronę, gotowe do odparcia napastników od lądu.

Ale to miasto, nie fort, wywarło na nich największe wrażenie. Kilkanaście ulic, drewniane domy, sklepy i magazyny, a pośrodku katedra tak ogromna, że samym rozmiarem drwiła z kościoła wielebnego Throwera. Księża w czarnych szatach jak kruki spacerowali po ulicach. Smagli Francuzi nie okazywali Czerwonym takiej wrogości jak Amerykanie. Ta-Kumsaw domyślał się przyczyny. Francuzi w Detroit nie mieli zamiaru się tu osiedlać. Nie uważali Czerwonych za rywali, walczących o tę samą ziemię. Wszyscy tu czekali tylko na powrót do Francji, a przynajmniej do zasiedlonych przez białych terytoriów Quebecu i Ontario za rzeką. Z wyjątkiem traperów, oczywiście, ale dla nich Czerwoni też nie byli wrogami. Traperzy podziwiali Czerwonych, próbowali odkryć, w jaki sposób bez trudu chwytają zwierzynę, gdy im tak piekielnie trudno znaleźć odpowiednie miejsca na założenie sideł. Myśleli, jak zawsze biali ludzie, że to jakaś sztuczka i opanują ją, jeśli tylko dostatecznie długo będą Czerwonych podglądać. Biali traperzy nigdy się niczego nie nauczą. Jak kraina może zaakceptować ludzi, którzy tylko dla futer potrafią wybić wszystkie bobry w stawie, zostawiając mięso, by zgniło, i ani jednego żywego bobra, który urodziłby młode? Nic dziwnego, że niedźwiedzie zabijały ich, gdy tylko mogły. Kraina ich odrzucała.

Kiedy już przepędzę Amerykanów z ziemi na zachód od gór, pomyślał Ta-Kumsaw, potem przepędzę Jankesów z Nowej Anglii i Kawalerów z Kolonii Korony. A gdy wszyscy odejdą, zwrócę się przeciwko Hiszpanom z Florydy i Francuzom z Kanady. Dzisiaj wykorzystuję was dla swoich celów, ale jutro was też stąd wypędzę. Każda biała twarz, która pozostanie na tej ziemi, pozostanie dlatego, że będzie martwa. I od tego dnia bobry będą umierać tylko wtedy, kiedy kraina im powie, że już czas i miejsce na śmierć.

Oficjalnie stanowisko komendanta wojskowego Detroit sprawował de Maurepas, jednak Ta-Kumsaw unikał go jak mógł. To z jego zastępcą, Napoleonem Bonaparte, warto było rozmawiać.

— Słyszałem, że byłeś nad Mizogan — powiedział Napoleon. Mówił po francusku, naturalnie, ale Ta-Kumsaw uczył się francuskiego równocześnie z angielskim, i od tej samej osoby. — Wejdź, proszę. Siadaj.

Napoleon zerknął z zaciekawieniem na białego chłopca Alvina, ale nie odezwał się do niego.

— Byłem tam — odparł Ta-Kumsaw. — Razem z moim bratem.

— Aha. Ale czy była też armia?

— Jej zalążek. Zrezygnowałem z przekonywania Tenska-Tawy. Stworzę armię z innych plemion.

— Kiedy?! — zapytał gniewnie Napoleon. — Zjawiasz się tu dwa, trzy razy w roku i obiecujesz, że zgromadzisz armię. Czy wiesz, jak długo na to czekam? Cztery lata. Cztery paskudne lata na wygnaniu.

— Wiem, ile lat. Będziesz miał swoją bitwę.

— Jak osiwieję? Powiedz mi! Czy będę już umierał ze starości, zanim wywołasz powszechne powstanie Czerwonych? Wiesz, że jestem tu bezradny. La Fayette i de Maurepas nie pozwalają mi się oddalać na więcej niż pięćdziesiąt mil stąd. Nie dają mi żołnierzy. Najpierw musi powstać armia, mówią. Amerykanie muszą zebrać wojska, żebyś mógł z nimi walczyć. A ty jesteś jedynym człowiekiem, który potrafi zmusić tych nędznych bękartów do zjednoczenia.

— Wiem — rzekł Ta-Kumsaw.

— Obiecałeś mi armię dziesięciu tysięcy Czerwonych, Ta-Kumsawie. A zamiast tego wciąż słyszę o mieście dziesięciu tysięcy… kwakrów!

— Nie kwakrów.

— Jeśli odrzucają wojnę, to na jedno wychodzi. — Nagle głos Napoleona stał się delikatny, przyjazny i pełen ciepła. — Ta-Kumsawie, potrzebuję cię, polegam na tobie, nie zawiedź mnie.

Ta-Kumsaw parsknął śmiechem. Napoleon już dawno się przekonał, że jego sztuczki działają na Białych. Ale na Czerwonych nie działały nawet w połowie tak dobrze, a na Ta-Kumsawa wcale.

— Wcale o mnie nie dbasz ani ja o ciebie — rzekł. — Pragniesz jednej bitwy i zwycięstwa, żebyś mógł wrócić do Paryża jako bohater. Ja pragnę jednej bitwy i zwycięstwa, żeby wzbudzić grozę w sercach Białych i zebrać pod swoim dowództwem jeszcze większą armię Czerwonych, wymieść cały kraj na południe stąd i odepchnąć Anglików za góry. Jedna bitwa, jedno zwycięstwo… Dlatego działamy wspólnie, a kiedy skończymy, ja zapomnę o tobie, a ty o mnie.

Napoleon rozgniewał się, ale i roześmiał.

— Połowiczna prawda — stwierdził. — Nie dbam o ciebie, Ta-Kumsawie, ale będę o tobie myślał. Wiele się od ciebie nauczyłem. Miłość do dowódcy bardziej skłania ludzi do walki niż miłość ojczyzny, miłość ojczyzny bardziej niż nadzieja sławy, nadzieja sławy bardziej niż łupy, a łupy bardziej niż żołd. Jednak najlepiej walczą dla sprawy. Dla wspaniałego, szlachetnego marzenia. Moi żołnierze zawsze mnie kochali. Gotowi są dla mnie zginąć. Ale dla sprawy pozwoliliby umierać swoim żonom i dzieciom, i wierzyliby, że warto zapłacić tę cenę.

— Ode mnie się tego nauczyłeś? — zdziwił się Ta-Kumsaw. — To mój brat tak mówi, nie ja.

— Twój brat? Sądziłem, że według niego za nic nie warto umierać.

— Nie, co do umierania nie ma żadnych oporów. To zabijaniu się sprzeciwia.

Napoleon śmiał się, a Ta-Kumsaw razem z nim.

— Masz rację. Nie jesteśmy przyjaciółmi. Ale lubię cię. Jedno mnie dziwi: naprawdę chcesz odejść, kiedy zwyciężysz, kiedy wszyscy Biali stąd znikną? Pozwolisz, żeby plemiona żyły jak dawniej, rozdzielone, skłócone i słabe?

— Z radością. Tak było przedtem. Wiele plemion, wiele języków, ale jedna żyjąca kraina.

— Słabe — powtórzył Napoleon. — Gdybym kiedyś zjednoczył całą moją krainę pod własną flagą, trzymałbym ich razem tak długo i tak mocno, aż staliby się jednym narodem, wielkim, wspaniałym i potężnym. Jeśli mi się to uda, na pewno tak uczynię. Wrócimy tu i odbierzemy ci ten kraj, tak jak podbijemy wszystkie inne kraje na całej Ziemi. Możesz na to liczyć.

— Dlatego, że jesteś zły, generale Bonaparte. Wszystko i wszystkich chcesz zmusić do posłuszeństwa.

— To nie jest zło, głupi dzikusie. Jeśli wszyscy będą mi posłuszni, będą też szczęśliwi i bezpieczni, będą żyli w pokoju i po raz pierwszy w historii będą wolni.

— Bezpieczni, chyba że ci się przeciwstawią. Szczęśliwi, chyba że cię nienawidzą. Wolni, chyba że zapragną czegoś wbrew twojej woli.

— Coś podobnego… Czerwony filozofuje. Czy ci biali osadnicy na południu wiedzą, że czytałeś Newtona, Voltaire'a, Rousseau i Adama Smitha?

— Nie wiedzą chyba, że umiem czytać w ich językach.

Napoleon pochylił się nad biurkiem.

— Zniszczymy ich, Ta-Kumsawie. Ty i ja, wspólnie. Ale musisz mi przyprowadzić armię.

— Mój brat przepowiada, że będziemy mieli armię, nim ten rok dobiegnie końca.

— Proroctwo?