Выбрать главу

Przez jedną obłąkaną chwilę myślał: tak musiał cierpieć Alvin, kiedy młyński kamień upadł mu na nogę.

— Nie tutaj — rzucił Harrison. — Zabierz go stąd. Załatw to w piwnicy.

— Ile kości mam mu połamać? — zapytał Fink.

— Wszystkie.

Fink podniósł Measure'a za rękę i nogę i zarzucił go sobie na ramiona. Mimo bólu Measure usiłował zadać jakiś cios czy dwa, ale Fink szarpnął go za ramię i złamał je w samym łokciu.

Measure był ledwie przytomny przez całą drogę do piwnicy. Usłyszał z daleka wołanie:

— Kogo tam masz?

— Złapaliśmy szpiega Czerwonych! — odkrzyknął Fink. — Kręcił się tutaj!

Głos z dali brzmiał znajomo, ale Measure nie mógł się skupić i przypomnieć sobie, do kogo należy.

— Rozedrzyj go na kawałki! — zawołał ten sam głos.

Fink nie odpowiedział. Nie opuścił Measure'a na ziemię, żeby otworzyć drzwi od piwnicy, choć były niskie i ukośne, tak że trzeba było ciągnąć je w górę. Fink po prostu wsunął pod nie czubek buta i odtrącił na bok. Przeleciały tak prędko, że odskoczyły od ziemi i prawie zamknęły z powrotem, ale wtedy Fink schodził już do piwnicy. Drzwi trafiły go w udo i odbiły się znowu. Measure słyszał tylko ich trzask i czuł wstrząsy, od czego noga i łokieć tylko bardziej go bolały. Dlaczego jeszcze nie zemdlałem, myślał. Chwila jest odpowiednia.

Ale nie zemdlał. Z oboma nogami złamanymi powyżej kolan, palcami wyłamanymi ze stawów, zmiażdżonymi dłońmi, rękami połamanymi powyżej i poniżej łokci — cały czas zachował świadomość, choć ból w końcu odpłynął, stał się raczej wspomnieniem bólu niż samym bólem. Jeśli człowiek usłyszy jedno uderzenie w bęben, brzmi to głośno; dwa czy trzy uderzenia są jeszcze głośniejsze. Ale dwudzieste już nie — człowiek jest ogłuszony i przestaje w ogóle je słyszeć. Tak właśnie było z Measure'em.

Z oddali dobiegły radosne krzyki.

Ktoś podbiegł do drzwi.

— Gubernator mówi, żebyś szybciej kończył. Jesteś mu potrzebny.

— Za chwilę będzie gotów — odparł Fink. — Zostało jeszcze przypalanie.

— Zostaw to na później. Pospiesz się.

Fink rzucił Measure'a na ziemię, a potem nadepnął mu pierś, aż popękane żebra sterczały na wszystkie strony. W końcu uniósł go za ramię i włosy i odgryzł ucho. Oderwało się, a Measure'a ogarnęła ostatnia, rozpaczliwa fala gniewu. Fink szarpnął mu głowę w bok i Measure ułyszał, jak pęka kark. Potem Fink rzucił go na ziemniaki. Measure stoczył się do dziury, którą niedawno wykopał. Dopiero kiedy twarzą dotknął ziemi, ustał ból i nadeszła ciemność.

Fink zatrzasnął drzwi butem, zasunął sztabę i wrócił do domu. Od frontu okrzyki brzmiały głośniej. Harrison spotkał go w drzwiach gabinetu.

— To już teraz nieważne — oświadczył. — Nie potrzebuję trupa, żeby podgrzać ich nastroje. Właśnie przybyły działa. Rano atakujemy.

Harrison ruszył na ganek, a Fink podążył za nim. Działa? Co działa mają wspólnego z potrzebnym albo niepotrzebnym trupem? Co on sobie myśli? Że Mike jest mordercą? Zabić Hoocha to jedno, zabić kogoś w uczciwej walce to drugie. Ale zabić zakneblowanego młodego człowieka to zupełnie inna sprawa. Kiedy odgryzał ucho, coś mu nie pasowało. To nie było trofeum z uczciwej walki. Zepsuło mu to humor. Nie chciało mu się nawet odgryzać drugiego.

Stał obok Harrisona i obserwował, jak konie żwawo i sprawnie ciągną cztery działa. Wiedział, do czego Harrison ich użyje, bo słyszał, jak to planuje. Dwa tam i dwa tam, żeby z obu stron przeczesały Prorocze Miasto. Kartacze i szrapnele, żeby rozrywały i szarpały ciała Czerwonych, kobiet i dzieci razem z mężczyznami.

Nie dla mnie taka walka, pomyślał Mike. Tak samo ten młodziak w piwnicy. Żadnego wyzwania… to jakby deptać małe żaby. Pewnie, można to zrobić i nawet się nie zastanawiać. Ale nie zbiera się potem martwych żab, nie wypycha i nie wiesza na ścianie. Zwyczajnie się tego nie robi.

Nie dla mnie taka walka.

ROZDZIAŁ 13

OŚMIOŚCIENNY KOPIEC

Kraina nad Liżącą Rzeką budziła inne uczucia. Alvin nie spostrzegł tego od razu, głównie dlatego, że biegł z przyciętym knotem, jeśli można tak powiedzieć. W ogóle niewiele zauważał. Bieg był niczym bardzo długi sen. Ale gdy Ta-Kumsaw doprowadził go do Krainy Krzemieni, sen uległ zmianie. Cokolwiek w nim widział, zawsze wokół rozbłyskiwały drobne iskierki czarnego ognia. Nie jak ta nicość, która zawsze się unosiła na granicy pola widzenia. Nie jak głęboka czerń, która wysysa światło. Ta czerń lśniła, tryskała iskrami.

A kiedy się zatrzymali i Alvin znowu był sobą, czarne płomyki przygasły może trochę, ale wciąż tam były. Nie zastanawiając się nawet, Alvin podszedł do jednego z nich, czarnego ognia w morzu zieleni. Wyciągnął rękę i podniósł go. Krzemień. Dobry, duży krzemień.

— Dwudziestogrotowy krzemień — powiedział Ta-Kumsaw.

— Błyszczy czernią i parzy chłodem — odparł Alvin.

Ta-Kumsaw przytaknął.

— Chcesz zostać czerwonym chłopcem? A więc rób ze mną groty strzał.

Alvin uczył się szybko. Pracował już ze skałami. Kiedy wycinał młyński kamień, potrzebował gładkich płaskich powierzchni. W krzemieniu liczyła się krawędź, nie ściany. Pierwsze dwa groty były niezdarne, ale potem wyczuwał już drogę do wnętrza krzemienia, znajdował naturalne fałdy i pęknięcia, rozłamywał je. Przy czwartej próbie nie musiał niczego łupać. Chwytał tylko palcami i delikatnie odrywał groty.

Twarz Ta-Kumsawa nie zdradzała żadnych uczuć. Prawie wszyscy Biali byli przekonani, że tak wygląda przez cały czas. Sądzili, że Czerwoni, a już zwłaszcza Ta-Kumsaw, niczego nie odczuwają, ponieważ nikomu nie okazują swoich uczuć. Alvin jednak widział, jak wódz śmieje się i płacze, pokazuje wszystkie twarze, które może pokazać człowiek. Dlatego wiedział też, że gdy twarz Ta-Kumsawa nie zdradza niczego, oznacza to, że wódz przeżywa wiele różnych emocji.

— Dawniej często pracowałem z kamieniami — wyjaśnił Alvin.

Miał wrażenie, że powinien przeprosić.

— Krzemień to nie kamień — poprawił go Ta-Kumsaw. — Otoczaki w rzece, głazy… to są kamienie. A to jest żywa skała, która ma w sobie płomień. Twarda ziemia, jaką kraina daje nam w obfitości. Nie ciosana i dręczona, jak to Biali czynią z żelazem. — Podniósł jeden z grotów, który chłopiec wywabił palcami z krzemienia. — Stal nie może mieć takiej ostrej krawędzi.

— Idealna krawędź. Lepszej naprawdę nie widziałem — przyznał Al.

— Żadnych śladów ociosywania. Żadnego przymusu. Czerwony człowiek spojrzałby na to i powiedział: kraina wydała z siebie taki krzemień.

— Ale ty wiesz. Wiesz, że to mój dar.

— Dar nagina krainę — odparł Ta-Kumsaw. — Jak przeszkoda na dnie rzeki pieni wodę na powierzchni. Tak samo jest z krainą, kiedy Biały używa swojego talentu. Ale nie ty.

Alvin rozmyślał o tym przez chwilę.

— To znaczy, że widzisz, kiedy inni ludzie używają różdżki, rzucają urok albo przywołanie, albo rysują heks?

— Jak paskudny smród, kiedy chory człowiek wypróżnia żołądek — potwierdził Ta-Kumsaw. — Ale ty… to, co ty robisz, jest czyste. Jak element krainy. Myślałem, że nauczę cię być Czerwonym. A zamiast tego kraina daje ci w darze groty strzał.

I znowu Alvin pomyślał, że powinien się wytłumaczyć. Zdawało mu się, że Ta-Kumsaw jest zagniewany, ponieważ Al umie to wszystko robić.