— Nikogo o to nie prosiłem — oświadczył. — Tyle że byłem siódmym synem siódmego syna i trzynastym dzieckiem.
— Te liczby: siedem, trzynaście… Ważne dla was, Białych, ale dla krainy są niczym. Kraina ma swoje prawdziwe liczby. Jeden, dwa, trzy, cztery, pięć, sześć… te liczby możesz znaleźć, gdy staniesz pośrodku lasu i rozejrzysz się. Gdzie jest siedem? Gdzie jest trzynaście?
— Może dlatego są takie silne. Bo nie są naturalne.
— W takim razie dlaczego kraina kocha te nienaturalne rzeczy, które czynisz?
— Nie wiem, Ta-Kumsawie. Mam dopiero dziesięć lat, zacząłem jedenasty.
Wódz zaśmiał się.
— Dziesięć? Jedenaście? Bardzo słabe liczby.
Spędzili noc na granicy Krainy Krzemieni. Ta-Kumsaw opowiedział o niej Alvinowi. Były tu najlepsze krzemienie w całym kraju. Wszystko jedno, ile zbierali Czerwoni, zawsze więcej wynurzało się z ziemi i czekało, by je podnieść. W minionych latach co pewien czas jakiś szczep próbował zagarnąć to miejsce. Sprowadzali wojowników i zabijali każdego, kto przychodził po krzemienie. Uważali, że w ten sposób sami będą mieć strzały, a inne plemiona wcale. Ale to nigdy się nie udało. Ponieważ gdy tylko szczep wygrał swoje bitwy i opanował ziemię, krzemienie po prostu znikały. Nie zostawał nawet jeden. Członkowie tego szczepu szukali i szukali… Nigdy nic nie znaleźli. Odchodzili więc, przybywał inny szczep i znowu wszędzie leżały krzemienie, tak dużo jak dawniej.
— To miejsce należy do wszystkich. Wszyscy Czerwoni przybywają tu w pokoju. Żadnego zabijania, żadnych wojen, żadnych sporów. Inaczej plemię traci krzemienie.
— Chciałbym, żeby cały świat był taki — westchnął Alvin.
— Uwierzysz, że taki właśnie jest, jeśli zbyt długo będziesz słuchał mojego brata, biały chłopcze. Nie, nie. Nie tłumacz mi. Nie broń go. On idzie swoją drogą, a ja swoją. Uważam, że na jego drodze więcej zginie ludzi, czerwonych i białych, niż na mojej.
Nocą Alvin śnił. Widział, jak okrąża Ośmiościenny Kopiec, jak trafia na ścieżkę prowadzącą po stromym zboczu. Wspiął się na nią i dotarł aż na szczyt. Srebrnolistne drzewa kołysały się na wietrze, oślepiały odbitym blaskiem słońca. Zbliżył się do jednego i zobaczył, że jest na nim gniazdo drozda. I na każdym drzewie tak samo: pojedyncze gniazdo drozda.
Z wyjątkiem jednego. Różniło się od pozostałych. Było starsze, wygięte, miało rozłożyste konary zamiast sięgających w górę gałęzi. Jak drzewa owocowe. I liście miało złote, nie srebrne, więc nie błyszczały tak jasno, za to głębiej i delikatniej. Na tym drzewie dostrzegł okrągły biały owoc i wiedział, że jest dojrzały. Lecz gdy wyciągnął po niego rękę, usłyszał śmiechy i drwiny. Rozejrzał się i zobaczył wszystkich, których poznał w życiu. Kpili z niego. Oprócz jednego: Bajarza. Bajarz stał wśród nich.
— Jedz — powiedział.
Alvin zerwał samotny owoc, uniósł go do ust i ugryzł. Był soczysty i jędrny, o smaku gorzkim i słodkim, słonym i kwaśnym równocześnie, tak mocnym, że wzbudził dreszcz… ale cudownym — smaku, który Al chciałby zapamiętać na zawsze.
Chciał ugryźć po raz drugi, ale wtedy owoc zniknął mu z dłoni. Nic już nie wisiało na drzewie.
— Jeden kęs to wszystko, czego ci teraz trzeba — rzekł Bajarz. — Pamiętaj, jak smakował.
— Nigdy nie zapomnę.
Wszyscy inni śmiali się jeszcze głośniej, lecz Alvin nie zwracał na nich uwagi. Ugryzł ten owoc i teraz chciałby tylko sprowadzić do tego drzewa swoją rodzinę, żeby też spróbowali. Przyprowadzić tu wszystkich, których w życiu poznał, a nawet obcych. Powinni zakosztować tego smaku. Jeśli tylko popróbują, myślał, będą wiedzieć.
— Co będą wiedzieć? — zapytał Bajarz.
Al nie miał pojęcia, co takiego.
— Po prostu wiedzieć — odparł. — Wiedzieć wszystko. Wszystko, co dobre.
— To prawda — przyznał Bajarz. — Po pierwszym kęsie wiesz.
— A po drugim?
— Po drugim kęsie żyjesz wiecznie. Ale tego lepiej nie planuj, mój chłopcze. Nie wyobrażaj sobie nawet, że mógłbyś żyć wiecznie.
Alvin przebudził się rankiem, wciąż czując w ustach smak owocu. Z trudem przekonał sam siebie, że to był tylko sen. Ta-Kumsaw już wstał. Rozpalił małe ognisko i z Liżącej Rzeki przywołał dwie ryby. Teraz piekły się na patykach wbitych w pyszczki. Podał jedną Alvinowi.
Jednak Alvin nie chciał jeść. Gdyby spróbował, z ust zniknąłby smak owocu. Zacząłby o nim zapominać, a chciał pamiętać. Wiedział, oczywiście, że musi czasem jeść. Człowiek może strasznie schudnąć, jeśli za każdym razem mówi jedzeniu: nie. Ale dzisiaj, teraz, nie chciał jeść.
Trzymał jednak patyk i przyglądał się, jak pstrąg skwierczy na ogniu. Ta-Kumsaw opowiadał, jak przywoływać ryby i inne zwierzęta, kiedy człowiek jest głodny. Prosić, by przyszły. Jeśli kraina chce, żebyś jadł, wtedy się zjawiają; mogą być inne zwierzęta, to bez znaczenia, masz zjeść, co ofiarowuje kraina. Alvin pomyślał o rybie, którą właśnie piekł. Czy kraina nie wiedziała, że nie zamierza nic jeść dziś rano? A może przysłała rybę na znak, że jednak powinien?
Ani jedno, ani drugie. Ponieważ dokładnie w chwili, gdy ryba była gotowa, usłyszeli szelest i trzaski oznaczające, że zbliża się biały człowiek.
Ta-Kumsaw siedział bez ruchu. Nie sięgnął nawet po nóż.
— Jeśli kraina sprowadza tu Białego, nie jest on moim wrogiem — oświadczył.
Po kilku sekundach Biały wyszedł na polanę. Włosy miał siwe. Trzymał w ręku kapelusz. Z ramienia zwisała mu sakwa i nie miał żadnej broni. Alvin od razu wiedział, co tam niesie: ubranie na zmianę, trochę jedzenia i książkę. Jedna trzecia tej książki zawierała pojedyncze zdania. Ludzie zapisywali tam najważniejszą rzecz, jaką w życiu oglądali własnymi oczami. Kolejne dwie trzecie były spięte skórzanym paskiem. Tam Bajarz notował własne opowieści — te, w które wierzył i uznał za ważne.
Ponieważ był to Bajarz we własnej osobie. Alvin nie przypuszczał, że jeszcze go kiedyś zobaczy. I nagle, widząc starego przyjaciela, zrozumiał, dlaczego dwie ryby przypłynęły na wezwanie Ta-Kumsawa.
— Bajarzu! — zawołał. — Mam nadzieję, że jesteście głodni, bo mam tu rybę, którą dla was upiekłem.
Bajarz uśmiechnął się.
— Cieszę się, że cię widzę, Alvinie. I cieszę się, że widzę tę rybę.
Alvin wręczył mu patyk. Bajarz usadowił się na trawie, naprzeciw Alvina i Ta-Kumsawa.
— Dziękuję ci uprzejmie, Alvinie — powiedział.
Wyjął nóż i zaczął jeść plastry ryby. Parzyły go w wargi, ale oblizywał się tylko, mlaskał i szybko rozprawił się z pstrągiem. Ta-Kumsaw również zjadł swojego. Alvin obserwował ich obu. Ta-Kumsaw nie odrywał wzroku od Bajarza.
— To jest Bajarz — odezwał się Alvin. — To człowiek, który nauczył mnie, jak leczyć.
— Nie nauczyłem cię — zaprotestował Bajarz. — Ja tylko pokazałem, jak sam możesz się tego nauczyć. I przekonałem cię, żebyś spróbował. — Bajarz zwrócił się do Ta-Kumsawa. — Chciał już umrzeć, byle nie użyć swojego daru i nie uleczyć samego siebie. Dasz wiarę?
— A to jest Ta-Kumsaw — oświadczył Alvin.
— Poznałem cię od razu. Wiesz, jaką legendą jesteś dla Białych? Jak Saladyn dla krzyżowców… Podziwiają cię bardziej niż własnych przywódców, chociaż wiedzą, że zaprzysiągłeś walkę, póki ostatniego Białego nie przepędzisz z Ameryki.
Ta-Kumsaw nie odpowiedział.
— Spotkałem ze twa tuziny dzieci, którym nadali twoje imię. Wszystkie białe, w większości chłopcy. A opowieści… jak ocaliłeś białych jeńców przed spaleniem na śmierć, jak ludziom, których przegnałeś z domów, przynosiłeś żywność, żeby nie głodowali. W niektóre historie nawet wierzę.