Zobaczył swojego ojca i matkę. Tato wygładzał świeżo odlane kule do muszkietu. A mama szeptała do niego natarczywie. Była rozgniewana, i tato też.
— Kobiety i dzieci! Nikogo więcej nie znajdziesz w Proroczym Mieście. Nawet gdyby Prorok i Ta-Kumsaw zabili naszych chłopców, te kobiety i dzieci na pewno tego nie zrobiły. Jeśli podniesiesz na nie rękę, nie będziesz lepszy od nich. Nie wpuszczę cię do tego domu. Nie chcę cię więcej widzieć, jeżeli zabijesz choć jedno. Przysięgam, Alvinie Millerze.
Tato polerował dalej. Tylko raz się odezwał.
— Oni zabili moich synów.
Alvin próbował odpowiedzieć, otworzył nawet usta, by zawołać:
— Przecież ja nie zginąłem, tato!
Nie udało mu się. Nie mógł wydobyć z siebie głosu. Nie po to tu trafił, żeby dawać rodzicom wizje. To Measure'a musiał znaleźć, inaczej kula z muszkietu taty zabije Jaśniejącego Człowieka.
Nie było daleko, nawet nie o krok. Alvin przesunął tylko stopę do przodu, a mama z tatą zniknęli. Zauważył Calma i Davida, jak strzelali z muszkietów — pewnie do celu. A Wastenot i Wantnot coś ubijali… ładunek w lufie działa. Także inni, ale że nie szukał ich ani go nie obchodzili, nie widział dokładnie. W końcu zobaczył Measure'a.
Musiał już nie żyć. Miał skręcony kark, sądząc po wychylonej na bok głowie, miał połamane ręce i nogi. Alvin nie śmiał się ruszyć, żeby nie przebyć naraz całej mili. Measure zniknąłby wtedy, tak jak tamci. Dlatego stanął nieruchomo i posłał swoją iskrę do ciała brata, leżącego przed nim na ziemi.
Nigdy jeszcze nie przeżył takiego bólu. I to nie był ból Measure'a, to był ból Alvina. To poczucie braku właściwego porządku rzeczy, ich należytego kształtu. W ciele Measure'a nic nie leżało właściwie. Poszczególne części umierały, krew ściekała do brzucha i tłumiła w nim życie, mózg nie był już połączony z resztą ciała… straszliwy chaos, wszystko nie na swoim miejscu, tak źle, że sam widok ranił… Ranił tak mocno, że Al krzyknął. Ale Measure go nie słyszał. Measure nie słyszał już nic. Jeśli nie był jeszcze martwy, to najwyżej cal dzielił go od śmierci.
Alvin zajął się przede wszystkim sercem. Nadal pompowało krew, ale w żyłach niewiele już jej zostało — cała spłynęła do brzucha i piersi Measure'a. Alvin więc musiał naprawić najpierw, połączyć naczynia krwionośne i przelać krew na miejsce, do jej kanałów.
Czas… wszystko to zajmowało czas. Połamane żebra, uszkodzone organy. I kości… Łączył je, nie mając do pomocy nikogo, kto by chociaż przesunął coś na właściwe miejsce. Niektóre kości były tak przemieszczone, że w ogóle nie mógł ich składać. Musiał czekać, za Measure się przebudzi i mu pomoże.
Dlatego Alvin dostał się do mózgu, do nerwów biegnących wzdłuż kręgosłupa, uleczył je wszystkie, umieścił tam, gdzie ich miejsce.
Measure przebudził się z długim straszliwym krzykiem agonii. Znów żył i ból powrócił, mocniejszy i wyraźniejszy niż przedtem. Przykro mi, Measure, ale nie mogę cię leczyć tak, żebyś znów nie czuł bólu. A muszę cię wyleczyć, inaczej zginie zbyt wielu niewinnych ludzi.
Alvin nie zauważył nawet, że nastała już noc, a on nie wykonał nawet połowy swego dzieła.
ROZDZIAŁ 14
CHYBOTLIWE KANOE
Tej nocy w Proroczym Mieście spały jedynie dzieci. Wszyscy dorośli wyczuwali zbliżanie się armii Białych. Zasłony i heksy żołnierzy były niczym trąby i sztandary dla zmysłu krainy Czerwonych.
Teraz, gdy zaledwie godziny dzieliły ich od deszczu ognia i żelaza, nie wszyscy znaleźli dość odwagi, by dotrzymać przysięgi. Ale zrobili przynajmniej tyle: zebrali rodziny i wymknęli się z Proroczego Miasta, bezszelestnie omijając oddziały białych żołnierzy, którzy nie widzieli ich ani nie słyszeli. Wiedząc, że nie potrafią ginąć bez walki, odeszli; niech nikt z Czerwonych nie skazi wiary Proroka mówiącej, że nie wolno im zabijać.
Tenska-Tawa nie dziwił się, że niektórzy odeszli. Był zaskoczony, że tak wielu zostało. Prawie wszyscy. Tak wielu w niego uwierzyło, tak wielu chciało tej wiary dowieść krwią. Bał się ranka; ból popełnionego przy nim jednego mordu na wiele lat obciążył go klątwą czarnego szumu. To prawda, zginął wtedy jego ojciec, zatem i ból był większy. Ale czy ludzi z Proroczego Miasta kochał mniej niż ojca?
A jednak musi przetrwać nawrót czarnego szumu, musi zachować przytomność umysłu. Inaczej wszyscy zginą na próżno.
Gdyby ich śmierć miała do niczego nie doprowadzić, nie kazałby im umierać. Wiele razy przeszukiwał kryształową wieżę, próbując znaleźć inną drogę do tego dnia, ścieżkę, co poprowadzi do czegoś dobrego. Najlepsze, na co trafił, to kraina podzielona: Czerwoni na zachód, Biali na wschód od Mizzipy. I nawet do tego celu wiodła tylko najwęższa dróżka. Tak wiele zależało od białego chłopca, tak wiele od Tenska-Tawy, wiele od samego Białego Mordercy Harrisona. Gdyż na wszystkich ścieżkach wizji, gdzie Harrison okazał jakiekolwiek miłosierdzie, masakra nad Chybotliwym Kanoe nie zdała się na nic, nie powstrzymywała wyniszczenia Czerwonych, a wraz z nimi krainy. Na wszystkich ścieżkach Czerwoni wymierali, uwięzieni w małych rezerwatach na pustynnej ziemi, aż wreszcie cała kraina była biała, zmuszona do posłuszeństwa, ogołocona, rozdarta i ograbiona, wydająca z siebie ogromne ilości pożywienia, które było tylko imitacją prawdziwych plonów, zatrute i pobudzone do życia chemicznymi sztuczkami. W tych wizjach przyszłości cierpiał nawet biały człowiek, choć miało minąć wiele pokoleń, nim uświadomi sobie, co uczynił. A jednak tutaj, w Proroczym Mieście, był taki dzień — jutro — gdy przyszłość da się skierować na ścieżkę mało prawdopodobną, ale lepszą. Taką, która prowadzi do żywej, chociaż okrojonej części krainy; która kiedyś doprowadzi do kryształowego miasta, chwytającego słoneczne promienie i zmieniającego je w wizje prawdy dla wszystkich swoich mieszkańców.
Na to liczył Tenska-Tawa: że zdoła przenieść jasną wizję poprzez wszystkie cierpienia jutrzejszego dnia. Dzięki temu przekształci ból, krew, czarny szum mordu w wydarzenie, które odmieni świat.
Zanim jeszcze pierwsze dostrzegalne promienie światła rozjaśniły horyzont, Tenska-Tawa wyczuł nadchodzący świt. Wiedział, że na wschodzie życie budzi się już ze snu. Czuł to z odległości większej niż ktokolwiek z Czerwonych. Ale poznawał to również po ruchu wśród Białych, szykujących się, by podpalić lonty swoich dział. Cztery płomienie ukryte — a zatem odsłonięte — czarami i magią. Cztery działa wymierzone, by przeorać miasto od końca do końca.
Tenska-Tawa szedł wśród szałasów, nucąc cicho. Słyszeli go i budzili dzieci. Biali ludzie chcieli pozabijać ich śpiących, nie mających twarzy za ścianami wigwamów i chat. Ale oni wynurzali się z mroku, pewnym krokiem zmierzali na rozległą łąkę placu spotkań. Nie wystarczało miejsca, żeby mogli wszyscy choćby usiąść, więc stali rodzinami, ojcowie i matki z dziećmi zamkniętymi w kręgu objęć rodziców. Czekali, aż Biali przeleją ich krew.
— Wasza krew nie wsiąknie w ziemię — obiecał im Tenska-Tawa. — Spłynie do rzeki, a tam ją zatrzymam: całą moc waszego życia i waszej śmierci. Użyję jej, by zachować przy życiu krainę i przywiązać białego człowieka do ziemi, którą już zdobył i którą zabija.
I teraz Tenska-Tawa ruszył na brzeg Chybotliwego Kanoe. Patrzył, jak łąka zapełnia się jego wyznawcami, z których tak wielu zginie przed nim, ponieważ uwierzyli w jego słowa.
— Stańcie przy mnie, Miller — powiedział generał Harrison. — To krew waszych synów dzisiaj pomścimy. Chcę oddać wam honor wystrzelenia pierwszego pocisku w tej wojnie.