Płynę w ziemi, pomyślał. Właśnie tak. Roześmiał się, takie to było łatwe i takie niezwykłe.
Dokończył śmiechu już na powietrzu. Niebo było jasne — lada minuta wzejdzie słońce. Ucichł huk dział. Czy to znaczy, że już po wszystkim, że nie zdążył? A może po prostu chcą ostudzić lufy. Albo przesuwają działa w inne miejsce. A może nawet Czerwoni je zdobyli…
Ale czy to dobrze? Słusznie czy nie, przy tych działach stali jego ojciec i bracia. I jeśli Czerwoni wygrają bitwę, ktoś z rodziny może zginąć. Co innego wiedzieć, że Czerwoni mieli rację, a Biali nie… a co innego życzyć klęski własnej rodzinie — klęski i może nawet śmierci. Measure musiał przerwać tę bitwę i dlatego biegł jak jeszcze nigdy. Głos Alvina ucichł już, ale Measure nie potrzebował zachęty. Niemal leciał.
Po drodze spotkał dwoje ludzi. Pierwszą była pani Hatch w swoim wozie. Krzyknęła na widok Measure'a — miał na sobie tylko opaskę biodrową i był przeraźliwie brudny. Trudno się dziwić, że wzięła go za jakiegoś Czerwonego, który zaraz zechce ją oskalpować. Zanim zdążył choćby zawołać, zeskoczyła z wozu i rzuciła się do ucieczki. Tym lepiej, pomyślał. Niemal zrywając uprząż, uwolnił konia i ruszył dalej na oklep, galopem. Miał tylko nadzieję, że zwierzę nie potknie się i go nie zrzuci.
Drugim człowiekiem był Armor-of-God. Klęczał na łące przed swoim sklepem i modlił się z całego serca, gdy za rzeką ryczały działa i trzaskały muszkiety. Measure krzyknął do niego, zaś Armor podniósł głowę z taką miną, jakby zobaczył Jezusa zmartwychwstałego.
— Measure! — zawołał. — Stój! Zatrzymaj się!
Measure chciał jechać dalej, krzyknąć tylko, że nie ma czasu, ale Armor stał mu na drodze, a koń nie chciał go ominąć. Dlatego zatrzymał się mimo wszystko.
— Measure, jesteś aniołem, czy żyjesz?
— Żyje, ale nie dzięki Harrisonowi. Próbował mnie zamordować, ot co. Cała ta sprawa to spisek Harrisona i muszę to przerwać.
— Nie możesz tam jechać w takim stroju — oświadczył Armor. — Czekaj, mówię. Kiedy zjawisz się tam tylko w opasce i taki brudny, wezmą cię za Czerwonego i zastrzelą na miejscu!
— To wskakuj za mną i po drodze oddaj ubranie!
Measure wciągnął Armora na konia i tak dojechali do przeprawy.
Przy kołowrocie stała żona Petera Ferrymana. Tylko jedno spojrzenie na Measure'a powiedziało jej wszystko, co chciała wiedzieć.
— Spieszcie się — rzuciła. — Jest tak źle, że rzeka spływa czerwienią.
Na promie Armor rozebrał się szybko, a Measure jak stał wskoczył do wody, żeby choć trochę zmyć z siebie brud. Nie wyszedł z niej czysty, ale przynajmniej wyglądał jak Biały. Mokry jeszcze, wciągnął koszulę i spodnie, a na wierzch kamizelkę Armora. Nie pasowały za dobrze, gdyż Armor był szczuplejszy, jednak Measure narzucił jeszcze marynarkę.
— Przepraszam, że zostawiam cię w samej bieliźnie — powiedział.
— Przez pół dnia stałbym nago przed wszystkimi damami w kościele, gdyby to mogło powstrzymać rzeź — odparł Armor.
Jeśli powiedział coś jeszcze, Measure już tego nie słyszał. Popędził dalej.
Nic nie układało się tak, jak tego oczekiwał Alvin Miller Senior. Wyobrażał sobie, że strzela z muszkietu do tych samych wyjących dzikusów, którzy torturowali i zabili jego synów. Ale miasto okazało się puste, a Czerwonych znaleźli zebranych na Łące Kazań, jakby czekali na mowę Proroka. Miller nie spodziewał się, że w Proroczym Mieście żyje ich aż tylu, bo nigdy jeszcze nie widział ich wszystkich w jednym miejscu, jak teraz. Ale to przecież Czerwoni, prawda? Dlatego strzelał jak inni mężczyźni, strzelał i ładował, nie patrząc prawie, czy trafia. Jak mógł chybić, skoro stali tak blisko siebie? Ogarnęła go żądza krwi, był oszalały gniewem i mocą zabijania. Nie zauważył nawet, że inni się uspokajają. Strzelają rzadziej. On wciąż ładował i strzelał, ładował i strzelał, za każdym razem przechodząc o krok czy dwa bliżej, poza osłonę drzew. Przestał, dopiero kiedy przesunęli działa. Odsunął się i patrzył, jak kartacze wycinają w masie Czerwonych szerokie pokosy.
Wtedy właśnie pierwszy raz zauważył, co się dzieje z Czerwonymi, co robią, a właściwie czego nie robią. Nie krzyczeli. Nie próbowali walczyć. Stali po prostu: mężczyźni, kobiety i dzieci stali i patrzyli na Białych, którzy ich mordują. Nikt nawet się nie odwrócił przed nadlatującym gradem żelaza. Żadne z rodziców nie zasłaniało dziecka przed strzałami. Stali tylko, czekali i ginęli.
Kartacze przeorywały tłum; tylko ludzkie ciała stawały na drodze metalowego deszczu. Miller widział, jak padają. Ci, którzy jeszcze mogli, wstawali znowu, a przynajmniej klękali, podnosili głowy ponad masę trupów, żeby kolejny wybuch dosięgną! ich i zabił.
Co to znaczy? Czyżby chcieli umierać?
Miller rozejrzał się. Wraz z innymi stał w morzu trupów — dotarli już do obrzeży tłumu Czerwonych. U jego stóp leżał chłopiec w wieku Alvina, skulony, martwy, z okiem przestrzelonym kulą z muszkietu. Może to ja zabiłem tego chłopca?
W chwilach ciszy między salwami z dział Miller słyszał płacz ludzi. Nie, nie Czerwonych, tych, co jeszcze żyli, tulących się do siebie w coraz mniejszej gromadzie. Nie; to płakali jego sąsiedzi, Biali stojący obok albo z tyłu. Niektórzy mówili coś, błagali. Dość już, powtarzali. Błagam, dość.
Dość… Czyżby mówili do dział? Czy do czerwonych mężczyzn i kobiet, którzy uparcie stali w miejscu, nie próbowali uciekać, nie krzyczeli z przerażenia? A może zwracali się do strasznego, gryzącego bólu, który zapłonął w ich własnych sercach na widok tego, co uczynili, co czynią i czego jeszcze dokonają?
Miller zauważył, że krew nie wsiąka w ziemię. Wyciekała z ran niedawno trafionych i tworzyła strużki, strumyki, szerokie potoki krwi, spływające po łące w dół, do Chybotliwego Kanoe. W ten czysty dzień poranne słońce lśniło czerwienią na wodach rzeki.
A kiedy patrzył, nagle, w jednej chwili, woda w rzece stała się gładka jak szkło. Promienie słońca nie tańczyły już na falach, ale odbijały się jak od lustra. Oślepiały niemal. Nadal jednak widział samotnego Czerwonego, który szedł po wodzie jak Jezus w przypowieści, aż stanął w samym środku.
Za Millerem nie rozlegały się już szepty. To był krzyk, coraz głośniejszy, liczniejszy. Przerwać ogień! Przestańcie! Odłóżcie broń! I głosy mówiące o tym człowieku, który stał na wodzie.
Zabrzmiała trąbka. Wszyscy umilkli.
— Ludzie! Czas z nimi skończyć! — zawołał Harrison.
Siedział na tańczącym ogierze i zjeżdżał w dół po śliskiej od krwi trawie. Nie szedł za nim żaden z farmerów. Żołnierze w mundurach uformowali tyralierę i ruszyli naprzód, wystawiając bagnety. Tam, gdzie niedawno stało dziesięć tysięcy Czerwonych, teraz rozciągało się pole trupów i może tysiąc żywych, nędzna resztka zebrana nad brzegiem.
W tej właśnie chwili z lasu wybiegł wysoki biały mężczyzna. Miał za małe ubranie, bose stopy, rozpiętą marynarkę i kamizelkę, włosy mokre i w bezładzie, twarz brudną i wilgotną. Ale Miller znał go, poznał, zanim jeszcze usłyszał jego głos.
— Measure! — wykrzyknął. — To mój chłopak! Measure! Odrzucił muszkiet i wbiegł na pole trupów, na spotkanie syna.
— Mój syn! Measure! On żyje! Ty żyjesz!
Pośliznął się na krwi, czy może potknął o ciało, w każdym razie upadł, trafił rękami w rzekę krwi, ochlapał sobie pierś i twarz.
Usłyszał głos Measure'a oddalonego najwyżej o dziesięć jardów. Chłopak krzyczał, żeby wszyscy go usłyszeli.
— Czerwonych, którzy mnie porwali, wynajął Harrison! Ta-Kumsaw i Tenska-Tawa mnie ocalili. Kiedy dwa dni temu wróciłem do domu, żołnierze Harrisona schwytali mnie i nie pozwolili powiedzieć wam prawdy. Próbował mnie nawet zabić. — Measure mówił powoli i wyraźnie, każde słowo niosło się daleko, każdy dźwięk był zrozumiały. — On wiedział przez cały czas. To Harrison wszystko zaplanował. Czerwoni są niewinni. Mordujecie niewinnych ludzi!