Bóg na mej ścieżce jaśnieje, Słońce gorące wisi Od łuku mego ducha i strzał moich myśli Cięciwa ogniem napięcia płonie Strzały czekają w złocistym kołczanie Mój ojciec i bracia na czele kroczą Niebo ocieka ludzką posoką…
— Przestań!
To Ta-Kumsaw. Bajarz znieruchomiał z otwartymi ustami, słowa i gniew czekały, by spłynąć z warg. Ale Ta-Kumsawowi nie potrafił okazać nieposłuszeństwa.
— Już po wszystkim — oznajmił Ta-Kumsaw.
— Wszyscy zginęli? — wyszeptał Bajarz.
— Z tej odległości nie wyczuwam życia. Czuję śmierć… świat został rozerwany jak zetlała tkanina. I nie da się go zszyć. — Rozpacz ustąpiła zimnej nienawiści. — Za to można go oczyścić.
— Gdybym mógł temu zapobiec, Ta-Kumsawie…
— Tak, Bajarzu, jesteś dobrym człowiekiem. Wśród Białych są i tacy. Na przykład Armor-of-God. Gdyby wszyscy byli do ciebie podobni, nie byłoby między nami wojny.
— Przecież nie ma wojny między tobą a mną, Ta-Kumsawie.
— Czy potrafisz odmienić kolor swojej skóry? Czy ja mogę zmienić swoją?
— Nie chodzi o naszą skórę, lecz o serca…
— Kiedy staniemy naprzeciw siebie: wszyscy czerwoni ludzie po jednej stronie, a wszyscy biali po drugiej, gdzie ty staniesz?
— Pośrodku, błagając jednych i drugich…
— Staniesz ze swoim ludem, a ja ze swoim.
Jak Bajarz mógł się z nim spierać? Może znalazłby w sobie dość odwagi i odmówił dokonywania takiego wyboru. A może nie.
— Módlmy się, żeby coś takiego nigdy nie nastąpiło.
— To już się stało, Bajarzu. — Ta-Kumsaw pokiwał głową. — Po zdarzeniach tego dnia bez trudu zbiorę wreszcie swoją armię Czerwonych.
Słowa wypłynęły z ust Bajarza, zanim zdążył je powstrzymać.
— A więc straszną wybrałeś drogę, skoro śmierć tylu niewinnych ludzi ma ci na niej pomóc.
Ta-Kumsaw odpowiedział rykiem. Skoczył na Bajarza, powalił go na plecy, na trawę. Prawą ręką chwycił starca za włosy, lewą sięgnął do gardła.
— Wszyscy Biali zginą! Wszyscy, którzy nie uciekną za morze! A jednak nie chciał zabijać. Nawet oszalały z wściekłości, nie zaciskał palców za mocno, nie chciał Bajarza udusić. Po chwili przetoczył się na brzuch, ukrył twarz w trawie, rozłożył ręce i nogi, by jak największą powierzchnią ciała dotykać ziemi.
— Przepraszam — szepnął Bajarz. — Nie powinienem tego mówić.
— Lolla-Wossiky! — zawołał Ta-Kumsaw. — Nie chciałem mieć racji, bracie!
— Czy on żyje?
— Nie wiem. — Ta-Kumsaw odwrócił głowę na bok i przycisnął do trawy policzek. Wzrok wbijał w Bajarza, jakby chciał go przeszyć na wylot. — Bajarzu… To, co mówiłeś… co to znaczyło? Co widziałeś?
— Niczego nie widziałem — odparł Bajarz. A potem, chociaż poznawał prawdę, dopiero kiedy padały słowa, dodał: — Mówiłem o wizji Alvina. O tym, co on zobaczył. Mój ojciec i bracia na czele kroczą. Niebo ocieka ludzką posoką. Jego wizja, mój wiersz.
— A gdzie on jest teraz? — spytał wódz. — Minęła noc na Ośmiościennym Kopcu. Gdzie się podziewa? — Ta-Kumsaw poderwał się, zwrócił w stronę Ośmiościennego Kopca, ku jego środkowi. — Nikt nie zostaje tam przez całą noc. Słońce już wschodzi, a on jeszcze nie wrócił. — Nagle Ta-Kumsaw spojrzał na Bajarza. — On nie może zejść.
— Jak to?
— Jestem mu potrzebny. Czuję to. Odniósł straszliwą ranę. Cała jego moc wsiąka w ziemię.
— Co jest tam, na szczycie? Kto go zranił?
— Kto wie, co znajdzie biały chłopiec? — Ta-Kumsaw znów spojrzał na Kopiec, jakby usłyszał wezwanie. — Tak — powiedział i ruszył przed siebie.
Bajarz poszedł za nim. Nie wspomniał nawet o wyraźnej sprzeczności: Ta-Kumsaw zaprzysiągł wojnę wszystkim Białym, póki nie wyginą lub nie opuszczą tej ziemi, a jednak teraz spieszył na Ośmiościenny Kopiec ratować życie białego chłopca.
Stanęli obok siebie w miejscu, skąd Alvin wspiął się na górę.
— Widzisz coś? — zapytał Bajarz.
— Nie ma ścieżki — oświadczył Ta-Kumsaw.
— Przecież wczoraj ją zobaczyłeś.
— Wczoraj była.
— Więc może inną drogą — poradził Bajarz. — Waszą drogą na szczyt.
— Inna droga nie doprowadzi nas do tego samego miejsca.
— Daj spokój, Ta-Kumsawie. Kopiec jest duży, ale nie aż tak, żeby w ciągu godziny nie znaleźć tam Alvina.
Ta-Kumsaw spojrzał na Bajarza pogardliwie. Starzec przemówił z mniejszą pewnością:
— To znaczy, że musisz pójść tą samą ścieżką, żeby dojść w to samo miejsce?
— Skąd mogę wiedzieć? — odpowiedział Ta-Kumsaw. — Nigdy jeszcze nie słyszałem, żeby ktoś wszedł na Kopiec, a ktoś inny ruszył za nim tą samą ścieżką.
— Nigdy nie wchodzicie tam dwójkami albo trójkami?
— To miejsce, gdzie kraina przemawia do wszystkich stworzeń, które tu żyją. Mowa krainy to trawa i drzewa; jej ornamenty to zwierzęta i ptaki.
Bajarz zauważył, że jeśli tylko Ta-Kumsaw miał ochotę, mówił po angielsku jak Biały. Nie: jak wykształcony Biały. Ornamenty. Gdzie w kraju Hio mógł poznać takie słowo?
— W takim razie jak wejdziemy?
Twarz Ta-Kumsawa nie zdradzała żadnych uczuć.
— Moim zdaniem, musimy tam wejść jakkolwiek. Wiemy, którą drogą wyruszył. Pójdźmy nią, czy ją widzimy, czy nie.
Ta-Kumsaw milczał.
— Będziesz tu tak stał, kiedy on umiera?
W odpowiedzi Ta-Kumsaw postąpił o krok i stanął twarzą w twarz — nie, pierś w pierś — z Bajarzem. Ścisnął go za rękę, objął ramieniem, przyciągnął do siebie. Splątały się ich nogi. Przez moment Bajarz próbował sobie wyobrazić, jak by wyglądali w oczach kogoś, kto by ich teraz zobaczył… czy poznałby, która noga do kogo należy? Rytm bicia serca Czerwonego głośniej rozbrzmiewał w ciele Bajarza niż jego własny, niewyczuwalny puls.
— Nie jesteśmy dwojgiem ludzi — szepnął Ta-Kumsaw. — Nie ma Białych i Czerwonych, nie ma krwi między nami. Jesteśmy człowiekiem o dwóch duszach, czerwonej i białej. Jednym człowiekiem.
— Zgoda — mruknął Bajarz. — Niech będzie, jak mówisz.
Ta-Kumsaw odwrócił się, wciąż ściskając starca. Zetknęły się ich głowy, uszy zwarły tak mocno, że Bajarz słyszał puls Ta-Kumsawa niczym uderzenia fal oceanu. Lecz teraz, kiedy ich ciała tak były złączone, jakby biło w nich jedno serce, zobaczył wyraźnie ścieżkę wiodącą na szczyt Kopca.
— Czy ty…? — zaczął Ta-Kumsaw.
— Widzę ją — przerwał mu Bajarz.
— Idź blisko mnie. Teraz jesteśmy jak Alvin: biała i czerwona dusza w jednym ciele.
Był to niewygodny, wręcz śmieszny system wspinaczki. Jednak kiedy tylko jakiś niepewny krok rozdzielał ich choćby odrobinę, ścieżka natychmiast wydawała się trudniejsza, ukryta za jakimś pnączem, krzewem, zwisającym konarem. Dlatego Bajarz przyciskał się do Ta-Kumsawa równie mocno, jak Czerwony do niego. Razem dotarli w końcu na szczyt.
Bajarz przekonał się ze zdumieniem, że zamiast pojedynczego Kopca widzi ich osiem i ośmiokątną kotlinę między nimi. Co ważniejsze, Ta-Kumsaw również był zaskoczony, niepewny. Nie ściskał tak mocno Bajarza, nie panował już nad sytuacją.
— Dokąd pójdzie w takim miejscu biały człowiek? — zapytał.
— W dół, naturalnie — odpowiedział Bajarz. — Kiedy Biały widzi dolinę, schodzi do niej, żeby zobaczyć, co tam znajdzie.
— Zawsze tak jest? Nie wiecie, gdzie jesteście, gdzie się znaleźliście?
Dopiero wtedy Bajarz zrozumiał, że Ta-Kumsaw stracił tu swój zmysł krainy. Był ślepy niczym Biały.