— Chodzę jak nowo narodzone źrebię — mruknął Alvin. — Strasznie jestem słaby.
— Przez ostatnie dwadzieścia cztery godziny wykonałeś zaledwie połowę prac Herkulesa — odparł Bajarz.
— Her kogo?
— Herkulesa. To Grek.
— Muszę natychmiast poszukać Ta-Kumsawa — oświadczył chłopiec. — Nie powinienem puszczać go samego, ale byłem tak bardzo zmęczony…
— Ty też jesteś Białym — przypomniał Bajarz. — Myślisz, że chce cię mieć przy sobie?
— Tenska-Tawa przepowiedział — wyjaśnił Alvin. — Ta-Kum-saw nie zginie, póki z nim jestem.
Bajarz wspierał Alvina, kiedy szli do tego jedynego miejsca, które ich przepuściło. Wspięli się na łagodne trawiaste zbocze między kopcami i przekroczyli szczyt. Tu zatrzymali się i spojrzeli w dół. Bajarz nie dostrzegł żadnej ścieżki — tylko ciernie, pnącza i krzaki.
— Nie przejdę tędy. Alvin spojrzał zdumiony.
— Przecież jest ścieżka, wygodna jak gościniec.
— Może dla ciebie. Ale nie dla mnie.
— Jakoś tu weszliście.
— Z Ta-Kumsawem.
— On się wydostał.
— Ale ja nie jestem Czerwonym.
— Poprowadzę.
Alvin ruszył naprzód lekko, jakby szedł na niedzielny spacer po łące. Ale dla Bajarza wyglądało to tak, jakby ciernie rozstępowały się przed chłopcem i zamykały natychmiast.
— Alvinie! — krzyknął. — Nie zostawiaj mnie!
Alvin zawrócił i wziął go za rękę.
— Idźcie zaraz za mną — powiedział.
Bajarz próbował, ale i tak głogi odskakiwały i drapały go w twarz, cięły do krwi. Alvin otwierał drogę, więc posuwał się jakoś naprzód, ale miał wrażenie, że krzaki zdzierają mu skórę z pleców. Nawet skórzany kubrak nie chronił przed ich cierniami jak sztylety, gałęziami siekącymi niczym pejcz bosmana. Czuł krew spływającą po ramionach i karku, po nogach.
— Dłużej nie dam rady, Alvinie — oznajmił.
— Widzę go! — zawołał chłopiec.
— Kogo?
— Ta-Kumsawa. Zaczekajcie tu.
Puścił dłoń Bajarza i odszedł. Starzec został sam wśród cierni. Starał się nie ruszać, ale nawet oddychanie powodowało nowe ukłucia i zadrapania.
Alvin wrócił. Znów chwycił Bajarza za rękę.
— Chodźcie ze mną. Jeden krok. Bajarz zebrał siły i postąpił do przodu.
— Na dół. — Alvin pociągnął go.
Bajarz poddał się i uklęknął. Bał się, że nie zdoła już wstać, przebić się przez gałęzie, które zamknęły się nad jego głową.
Alvin poprowadził jego dłoń, aż trafiła na inną i nagle ciernie cofnęły się trochę. Bajarz dostrzegł leżącego Ta-Kumsawa. Krew sączyła się z setek ran na prawie nagim ciele.
— Doszedł sam tak daleko — stwierdził Alvin z podziwem.
Ta-Kumsaw otworzył płonące gniewem oczy.
— Zostawcie mnie — wyszeptał.
W odpowiedzi Bajarz drugą ręką uniósł jego głowę. Kiedy ich ciała zetknęły się większą powierzchnią, ciernie jakby zwiędły i ustąpiły. Teraz Bajarz widział już coś niby ścieżkę, tam gdzie przedtem jej nie było.
— Nie — powiedział Ta-Kumsaw.
— Nie zejdziemy stąd, jeśli nie pomożemy sobie nawzajem — odparł Bajarz. — Chcesz czy nie, jeśli pragniesz zemścić się na Białych, potrzebujesz pomocy Białego.
— W takim razie zostawcie mnie tutaj — wyszeptał Ta-Kumsaw. — Ratujcie swój lud, porzucając mnie na śmierć.
— Nie zdołam zejść bez ciebie.
— To dobrze.
Bajarz zauważył, że Ta-Kumsaw ma już mniej ran. A nawet te, co zostały, były ledwie draśnięciami już prawie wygojonymi. Uświadomił sobie też, że i jego rany nie sprawiają bólu. Rozejrzał się. Alvin siedział w pobliżu, oparty o pień drzewa. Oczy miał zamknięte i wyglądał, jakby ktoś go przed chwilą wychłostał, taki był wycieńczony i posępny.
— Spójrz, ile go to kosztuje, że nas leczy — powiedział.
Na twarzy Ta-Kumsawa choć raz odbiło się zdziwienie; zdziwienie, a potem złość.
— Nie prosiłem, żebyś mnie leczył! — zawołał.
Wyrwał się Bajarzowi i próbował sięgnąć do Alvina. Nagle jednak ciernie pochwyciły go za ramię i Ta-Kumsaw krzyknął — nie z bólu, ale z wściekłości.
— Nie dam się zmusić!
— A dlaczego miałbyś być jedynym człowiekiem, któremu się to udało?
— Zrobię to, co postanowiłem. Nie ustąpię, cokolwiek powie kraina!
— To słowa kowala w jego kuźni — zauważył Bajarz. — Farmera wycinającego las. Oni tak mówią.
— Nie waż się porównywać mnie z Białymi.
Ale gałęzie trzymały mocno, póki Bajarz nie przedostał się do niego z trudem i go nie objął. Wtedy znowu poczuł, jak goją się jego własne rany, i widział, jak znikają rany Ta-Kumsawa — tak szybko, jak szybko opadły i ustąpiły cierniste gałęzie. Alvin patrzył na nich błagalnie, jakby pytał: „Ile sił mi jeszcze odbierzecie, nim uczynicie to, co i tak musicie uczynić?” Z ostatnim krzykiem złości Ta-Kumsaw odwrócił się i objął Bajarza jak przedtem. Szeroką ścieżką zeszli razem aż do stóp Kopca. Alvin wlókł się za nimi.
Przespali tę noc tam, gdzie i poprzednią. Ale nie był to spokojny sen. Rankiem Bajarz bez słowa spakował skromny dobytek i książkę, w której litery nie miały sensu. Potem ucałował Alvina w czoło i odszedł. Nie odezwał się do Ta-Kumsawa i Ta-Kumsaw nie odezwał się do niego. Obaj wiedzieli, co powiedziała kraina, tak jak wiedzieli, że po raz pierwszy w życiu Ta-Kumsaw postąpi wbrew jej chęciom, zaspokoi inne pragnienie. Bajarz nie próbował go nawet przekonywać. Ta-Kumsaw podąży swoją drogą mimo wszystko, choćby nawet miał cierpieć od tysiąca krwawych ran. Bajarz miał tylko nadzieję, że Alvinowi starczy sił, by pozostać z nim do końca, ocalić, kiedy wszelka nadzieja legnie w gruzach.
Cały ranek maszerował prosto na zachód. Koło południa zatrzymał się i wyjął z sakwy książkę. Z ulgą stwierdził, że znowu może czytać. Rozpieczętował karty, gdzie notował własne opowieści, i przez resztę popołudnia zapisywał wszystko, co mu się wydarzyło, co opowiedział Alvin i czego on sam lękał się w przyszłości. Wpisał też wiersz z wczorajszego ranka: te strofy, które wygłosił sam, ale które były wizją Alvina. Wiersz pozostał słuszny i prawdziwy, lecz kiedy Bajarz czytał zapisane w książce słowa, ich moc gdzieś uleciała. Nigdy jeszcze nie był tak blisko zostania prorokiem; teraz jednak dar go opuścił. Zresztą i tak nie należał do niego.
Kiedy szli z Ta-Kumsawem po łące, nie zauważyli nic niezwykłego, nie domyślili się nawet, że dla Alvina była to mapa całego kontynentu. Podobnie teraz: Bajarz spoglądał na wersy w książce i nie dostrzegał już kryjącej się w nich mocy.
Nie umiał podróżować, jak Czerwoni, przez noc, śpiąc w biegu. Dlatego kilka dni trwała jego wędrówka na zachód, do miasta Vigor Kościół. Wiedział, że wielu ludzi ma tam do opowiedzenia długą i gorzką historię. Jeśli ktokolwiek potrzebował kiedyś takiego człowieka jak Bajarz, to właśnie oni. A jednocześnie jeśli istniała kiedyś opowieść, której nie chciałby wysłuchiwać, to właśnie ta. Ale nie ulęknie się tych odwiedzin. Zniesie to. Zanim Ta-Kumsaw zakończy swoje dzieło, będzie więcej posępnych historii do opowiadania. Równie dobrze Bajarz może zacząć je zbierać już teraz, żeby potem nie zostać w tyle.
ROZDZIAŁ 16
LA FAYETTE
Gilbert de La Fayette siedział przy swoim wielkim biurku i wpatrywał się w słoje drewna. Przed nim leżało kilka listów. Pierwszy wysyłał de Maurepas do króla Karola. Najwyraźniej Freddie bez reszty uległ Napoleonowi. List pełen był zachwytów nad tym małym generałem i jego wspaniałą strategią.