Przez cały ten czas Ta-Kumsaw rozmawiał z Beccą głosem Isaaca. Odpowiadała mu tonem głębokim i melodyjnym, z leciutkim obcym akcentem. Jak ci Holendrzy z okolic Vigor Kościoła, którzy przez całe życie byli Amerykanami, a jednak w mowie zachowali ślad dawnej ojczyzny. Dopiero teraz, kiedy Alvin stanął przy krośnie, a chleb i ser leżały na niskim stoliku z trzema krzesłami wokół, chłopiec zaczął słuchać, o czym mówią. Właściwie dlatego, że strasznie chciał Beccę zapytać, do czego jej potrzebne to płótno. Przecież tkała je chyba ponad rok, skoro miała już taki długi pas. I ani razu nie chwyciła za nożyce, żeby jakoś je wykorzystać. Takie postępowanie mama nazywała skandalicznym marnotrawstwem: kiedy ktoś coś posiadał i nie chciał tego używać. Jak choćby Daily Framer z jej pięknym głosem: całymi dniami śpiewała w domu, ale nigdy nie włączała się do kościelnych hymnów.
— Jedz — polecił Ta-Kumsaw.
A kiedy tak surowo zwracał się do Alvina, jego głos tracił angielską wymowę; znów był prawdziwym Ta-Kumsawem. To chłopca uspokoiło. Nie chodziło o czary; Ta-Kumsaw zwyczajnie mówił na dwa sposoby. Oczywiście jednak nasuwało się więcej pytań, na przykład, gdzie Ta-Kumsaw się tego nauczył. Alvin nie słyszał nigdy choćby plotek o tym, że wódz ma białych przyjaciół w kraju Appalachee, a przecież na pewno by o tym opowiadano. Z drugiej strony łatwo zgadnąć, dlaczego wolał to trzymać w tajemnicy. Co by pomyśleli ci żądni krwi Czerwoni, gdyby zobaczyli go tu i teraz? Jak mogłaby się powieść wojna Ta-Kumsawa?
A właściwie jak Ta-Kumsaw mógł wydać taką wojnę, skoro miał prawdziwych białych przyjaciół, choćby mieszkańców tej doliny? Bez wątpienia kraina była tu martwa, przynajmniej w odczuciu Czerwonych. Jak Ta-Kumsaw to znosi? U Alvina wzbudzało to taki głód, że chociaż wpychał sobie do ust chleb i ser, aż brzuch mu sterczał, wciąż czuł ssanie w żołądku; pragnął wrócić do lasu i usłyszeć w sobie pieśń krainy.
W czasie posiłku Becca opowiadała, co słychać w dolinie, wymieniała nazwiska, które dla Alvina nic nie znaczyły, ale każde z nich mogło należeć do kogoś z Vigor Kościoła. Żyli tu nawet jacyś Millerowie, co było naturalne, skoro tak wielka dolina z pewnością miała dość ziarna do mielenia, by dać pracę więcej niż jednemu młynarzowi.
Wrócił staruszek, żeby sprzątnąć ze stołu.
— Przyszliście obejrzeć moje płótno? — spytała Becca.
Ta-Kumsaw kiwnął głową.
— Między innymi po to.
Becca z uśmiechem poprowadziła ich do krosna. Usiadła na stołku i ułożyła na kolanach nową tkaninę. Zaczęła o jakieś trzy jardy od krosna.
— Tutaj — powiedziała. — Zgromadzenie twojego ludu w Proroczym Mieście.
Alvin zobaczył, jak przesuwa palce nad całą wiązką nici osnowy, które porzuciły swoją właściwą ścieżkę, przewędrowały przez całą szerokość i zebrały się niedaleko krawędzi.
— Czerwoni ze wszystkich plemion — mówiła dalej. — Najsilniejsi z twojego ludu.
Włókna miały zielony odcień i były istotnie grubsze od pozostałych, mocne i zwarte. Becca przesunęła materiał. Zgromadzenie powiększało się, a nici nabrały barwy jasnej zieleni. Jak mogły tak zmieniać kolor? I jak w maszynerii krosna mógł tak się zmienić ich kierunek?
— A teraz Biali zbierają się przeciwko nim.
I rzeczywiście, kolejna wiązka nici, cieńsza z początku, poszerzyła się nagle i splątała w supły. Zdaniem Alvina, cała tkanina była ruiną: wszystkie włókna poplątane i nierówne. Kto by nosił koszulę uszytą z czegoś takiego? W dodatku kolory ułożono całkiem przypadkowo, zmieszane razem, nie próbując nawet utkać jakiegoś wzoru czy choćby zachować regularności.
Ta-Kumsaw przyciągnął płótno do siebie. Ciągnął, aż odsłonił miejsce, gdzie wszystkie zielone nici rozluźniały się nagle i potem urywały — przynajmniej większość z nich. Osnowa była tu cienka i rzadka, może jedna nić na dziesięć normalnych. Całkiem jak na łokciu znoszonej koszuli: kiedy człowiek zgina rękę, najwyżej kilkanaście nitek kreśli mu linie na skórze w jedną, a żadna w drugą stronę.
Jeśli te zielone nici oznaczały Prorocze Miasto, trudno nie zgadnąć, co się wydarzyło.
— Chybotliwe Kanoe — szepnął Alvin. Teraz zrozumiał sens tej tkaniny.
Becca pochyliła się i łzy kapnęły na materiał.
Ta-Kumsaw nie uronił ani jednej. Pociągnął znowu. Alvin spostrzegł resztę zielonych nici, te nieliczne, które pozostały z masakry nad Chybotliwym Kanoe. Przesunęły się do krawędzi i zniknęły. Pas tkaniny był teraz węższy. W tym miejscu zaczynało się kolejne zgromadzenie, a nici nie były już zielone. Raczej czarne.
— Czarne z nienawiści — wyjaśniła Becca. — Zbierasz swych ludzi z pomocą nienawiści.
— Czy wyobrażasz sobie wojnę prowadzoną z miłością? — spytał Ta-Kumsaw.
— To właśnie powód, dla którego w ogóle odrzucam wojnę.
— Mówisz jak biała kobieta.
— Przecież nią jest — wtrącił Alvin, według którego Becca miała absolutną rację.
Oboje spojrzeli na niego, Ta-Kumsaw niecierpliwie, Becca z… rozbawieniem? politowaniem? — a potem wrócili do tkaniny.
Wkrótce dotarli do miejsca, gdzie płótno zwisało z listwy, a dalej znikało w krośnie. Przez cały czas czarne włókna armii Ta-Kumsawa przemieszczały się bliżej siebie, łączyły, splatały. A nici niebieskie, żółte i czarne, gromadziły się w innym miejscu, aż tkanina wybrzuszała się okropnie. Była grubsza, ale zdaniem Alvina wcale nie mocniejsza. Jeśli już, to wręcz słabsza. Mniej użyteczna. Mniej pewna.
— Jeśli to potrwa dłużej, materiał nie będzie wiele wart — mruknął chłopiec.
Becca uśmiechnęła się smutnie.
— Nie słyszałam jeszcze rozsądniejszych słów, młodzieńcze.
— Jeśli ten kawałek to mniej więcej historia roku — zauważył Alvin — macie tu zebrane przynajmniej dwieście lat.
Becca przychyliła głowę.
— Więcej.
— Skąd wiecie o wszystkim, co się dzieje, że możecie przedstawiać to w płótnie?
— Och, Alvinie, pewne rzeczy ludzie po prostu robią… nie wiedząc jak.
— A jeśli zmienicie układ nici, czy zdarzy się coś innego?
Alvin pomyślał, że można by starannie przemieścić włókna, rozdzielić czarne nici, rozłożyć je równomiernie, w większych odstępach.
— To nie tak — westchnęła. — To, co tu robię, nie spowoduje żadnego wydarzenia. To mnie zdarzenia odmieniają. Nic na to nie poradzisz, Alvinie.
— Ale przecież dwieście lat temu w tej części Ameryki jeszcze nie było Białych. W jaki sposób tkanina sięga jeszcze dalej?
Westchnęła.
— Isaacu, dlaczego przyprowadziłeś go tutaj, żeby mnie dręczył pytaniami?
Ta-Kumsaw uśmiechnął się.
— Chłopcze, czy nie powtórzysz nikomu? — zapytała. — Nie zdradzisz, kim jestem i co robię?
— Obiecuję.
— Ja tkam, Alvinie. Od niepamiętnych czasów wszystkie moje krewne były tkaczkami.
— Czy tak się nazywacie? Becca Weaver? Mój szwagier, Armor-of-God, miał ojca tkacza i…
— Nikt nie nazywa nas tkaczkami. Jeśli już muszą użyć jakiegoś imienia, mówią… Nie.
Nie chciała mu powiedzieć.
— Nie, Alvinie. Nie mogę składać takiego ciężaru na twoje barki. Ponieważ chciałbyś tu wrócić. Wrócić i zobaczyć…