Выбрать главу

Nie, uznał Alvin. Las robił po prostu to co zawsze: żywił swoich.

Padało i dmuchał chłodny wiatr, kiedy rankiem wyruszyli znad Hio na północ. Ale czymże jest deszcz dla czerwonego człowieka? Przybył posłaniec od Francuzów z Detroit. Czas już połączyć siły i zwabić armię Hickory'ego na północ.

ROZDZIAŁ 18

DETROIT

To były wspaniałe chwile dla Frederica, hrabiego de Maurepas. I chociaż piekłem było życie w Detroit, z dala od wszystkich rozkoszy Paryża, podniecało go, że chociaż raz stał się częścią czegoś wielkiego. Zbliżała się wojna, fort wrzał, pogańscy Czerwoni ściągali z najdalszych zakątków dziczy, a wkrótce Francuzi pod jego, de Maurepasa, dowództwem zniszczą tych obszarpańców, których stary Kasztan prowadził od Maw-Mee na północ. Wierzba? Nie, Hickory, czy jak go tam nazywają.

Oczywiście, trochę go to niepokoiło. Frederic nigdy nie był człowiekiem czynu, a teraz działo się wokół tak wiele, że z trudem obejmował to wszystko myślą. Martwił się czasem, że Napoleon pozwala dzikusom walczyć zza drzew. Z pewnością Europejczycy, a nawet barbarzyńscy Amerykanie, powinni być dostatecznie dobrze wychowani, by nie pozwalać Czerwonym wykorzystywać nieuczciwej przewagi płynącej z umiejętności chowania się w lesie. Ale mniejsza z tym. Napoleon był pewien, że wszystko się uda. Zresztą, dlaczego nie? Sprawy rozwijały się dokładnie tak, jak Napoleon przewidywał. Nawet gubernator La Fayette, zdrajca, degenerat i Feuillant, pełen był entuzjazmu.

Przysłał nawet statkiem kolejnych żołnierzy. Dziesięć minut temu Frederic widział, jak zawijają do portu.

— Panie — odezwał się Jak-mu-tam, lokaj, który dziś wieczorem pilnował drzwi. Anonsował kogoś… coś podobnego!

— Kto? — Kto przychodzi w takiej nieprzyzwoitej godzinie?

— Posłaniec od gubernatora.

— Wpuść — rzucił Frederic.

Miał zbyt dobry nastrój, by kazać przybyszowi czekać. W końcu to wieczór. Nie musi udawać, że jest zapracowany. Przecież minęła czwarta.

Wszedł jakiś człowiek w eleganckim mundurze. Oficer… major. Frederic powinien chyba pamiętać jego nazwisko, ale przecież on był nikim. Nie miał nawet utytułowanego kuzyna. Dlatego Frederic nie wstał na powitanie. Czekał.

Major trzymał w ręku dwa listy. Jeden położył na biurku.

— Ten drugi też jest dla mnie?

— Tak, sir. Ale gubernator polecił mi najpierw wręczyć panu pierwszy, zaczekać, aż pan przeczyta w mojej obecności, i wtedy dopiero zdecydować, czy oddać drugi.

— Instrukcje gubernatora… Każe mi czekać na moją pocztę, dopóki nie przeczytam pierwszego listu?

— Drugi list nie jest adresowany do pana, panie hrabio — odparł major. — A zatem nie jest to pańska poczta. Sądzę jednak, że chętnie się pan z nim zapozna.

— A jeśli jestem zmęczony pracą i postanowię przeczytać ten list rano?

— Na taki przypadek otrzymałem jeszcze trzeci list. Odczytam go pańskim żołnierzom, jeśli w ciągu pięciu minut nie zapozna się pan z pierwszym. Trzeci list odbiera panu stanowisko i z woli gubernatora mianuje mnie komendantem Fortu Detroit.

— To bezczelność! Zuchwałość! Zwracać się do mnie w ten sposób!

— Powtarzam tylko słowa gubernatora, panie hrabio. Proszę, abyś przeczytał ten list. Nic cię to przecież nie kosztuje, podczas gdy odmowa może przynieść straszne skutki.

Niesłychane! Co sobie myśli ten gubernator? To prawda, jest markizem. Ale w rzeczywistości La Fayette dalszy jest królewskich łask niż…

— Pięć minut, panie.

Wrząc ze złości, Frederic otworzył list. Przesyłka była ciężka, a kiedy ją rozwinął, na blat wypadł ze stukiem metalowy amulet na łańcuszku.

— Co to jest?

— List, panie.

Frederic przeczytał szybko.

— Amulet! Świątobliwy mąż! Co mam z tym zrobić? Czyżby La Fayette zrobił się zabobonny?

Ale mimo tych krzyków, Frederic od razu wiedział, że włoży amulet na szyję. Ochrona przed Szatanem! Słyszał o takich amuletach, wręcz bezcennych, gdyż każdego z nich dotknęła osobiście Matka Boża. To Ona dała im moc. Czyżby to jeden z nich? Chwycił łańcuszek i wsunął przez głowę.

— Do środka — rzucił major.

Frederic spojrzał na niego zdziwiony, ale natychmiast zrozumiał, o co chodzi. Wsunął amulet pod koszulę. Teraz był niewidoczny.

— Już — rzekł. — Noszę go.

— Doskonale, panie hrabio — pochwalił major. Podał drugi list.

Był otwarty, choć wcześniej zalakowany. Frederic ze zdumieniem rozpoznał wielką pieczęć Jego Królewskiej Mości. List zaadresowano do markiza de La Fayette'a, a zawierał rozkaz aresztowania Napoleona Bonapartego, przewiezienia go w łańcuchach do Paryża i postawienia przed sądem za zdradę, podburzanie do buntu, nielojalność i zaniedbanie obowiązków.

— Czy myślisz, że wzruszą mnie twoje prośby? — zapytał de Maurepas.

— Miałem nadzieję, że przekona cię słuszność moich argumentów — odparł Napoleon. — Jutro rozegra się bitwa. Ta-Kumsaw przyjmuje rozkazy tylko ode mnie; tylko ja w pełni rozumiem, czego ma w tym starciu dokonać francuska armia.

— Tylko ty? Skąd ta nagła próżność, skąd przekonanie, że ty jedynie zdolny jesteś dowodzić, ty jedynie rozumiesz?

— Ależ oczywiście, że ty rozumiesz, panie de Maurepas. Ale twoim zadaniem jest spojrzeć z szerszej perspektywy, podczas gdy ja…

— Nie trać czasu. Nie dam się dłużej oszukiwać. Twoje czary, twój szatański wpływ, wszystko to spływa po mnie jak bąble powietrza. Nie ma dla mnie znaczenia. Jestem silniejszy, niż ci się wydawało. Mam ukrytą moc!

— I bardzo dobrze, gdyż jedynym twoim darem nie ukrytym jest głupota — oznajmił Napoleon. — Porażka, jakiej doznasz beze mnie, uczyni cię wodzem durniów w armii francuskiej. Kiedykolwiek ktoś narazi się na haniebną, a możliwą do uniknięcia klęskę, będą mówić, że popełnił maurepas.

— Dość tego — przerwał de Maurepas. — Zdrada, podburzanie, zaniedbanie obowiązków, a jakby tego było mało, teraz jeszcze niesubordynacja. Pan Guillotin będzie miał z tobą sprawę, mój zarozumiały koguciku. Jedź, wypróbuj swoje ostrogi na Jego Wysokości. Zobaczymy, jak głęboko się wbiją, kiedy ty będziesz w łańcuchach, a twoja głowa w koszu.

Zdrada stała się jasna dopiero rankiem, ale wtedy była szybka i całkowita. Zaczęło się od tego, że francuski kwatermistrz odmówił ludziom Ta-Kumsawa wydania prochu.

— Mam swoje rozkazy — rzekł.

Kiedy Ta-Kumsaw chciał się spotkać z Napoleonem, wyśmiali go.

— Nie zobaczysz go teraz ani nigdy — powiedzieli. Więc może de Maurepasa?

— To hrabia. On nie rozmawia z dzikusami. Nie przepada za zwierzętami, jak ten mały Bonaparte.

Dopiero wtedy Alvin zauważył, że spotykali dziś prawie tylko tych Francuzów, których Napoleon starał się omijać. Nie mogli znaleźć oficerów cieszących się jego szacunkiem i zaufaniem. Napoleon upadł.

— Łuki i strzały — oświadczył oficer. — W tym celują twoi wojownicy, prawda? Kulami więcej szkód byście wyrządzili własnym ludziom niż wrogowi.

Zwiadowcy Ta-Kumsawa uprzedzili, że armia Jacksona nadciągnie koło południa. Ta-Kumsaw natychmiast posłał wojowników, by nękali nieprzyjaciela. Jednak bez muszkietów mogli najwyżej drażnić Hickory'ego słabymi ukłuciami strzał wypuszczanych ze zbyt wielkiej odległości. A mieli przecież powitać Amerykanów gradem ołowiu. Łucznicy, aby strzelać, musieli podchodzić blisko szeregów wojska, toteż wielu z nich poległo.