— Nie stój przy mnie — odezwał się do Alvina Ta-Kumsaw. — Wszyscy wiedzą o proroctwie. Myślą, że moja odwaga wynika jedynie z pewności, że nie zginę.
Alvin odsunął się, lecz nie tak daleko, by nie zdołać wejrzeć w głąb ciała Ta-Kumsawa. Gotów leczyć każdą jego ranę. Nie mógł jedynie uleczyć lęku, gniewu i rozpaczy, które wzbierały w duszy wodza. Bez prochu i bez Napoleona, oczywiste zwycięstwo stawało się w najlepszym razie niepewne.
Podstawowa taktyka przyniosła skutek. Hickory od razu spostrzegł pułapkę, ale ukształtowanie terenu zmusiło go w nią wstąpić albo się wycofać. Dlatego śmiało poprowadził swoją armię między wzgórza obsadzone Czerwonymi, coraz węższym szlakiem, prosto na francuską artylerię i muszkiety. Te miały przeorać amerykańskie szeregi, zaś Czerwoni zabijać wszystkich próbujących ucieczki. Zwycięstwo byłoby całkowite. Tyle że Amerykanie powinni już być zdemoralizowani, przerażeni i zdziesiątkowani ogniem, prowadzonym cały czas przez Czerwonych.
Taktyka była skuteczna i wreszcie armia amerykańska pojawiła się w polu widzenia Francuzów. Zawahała się przed lufami dziewięciu dział nabitych kartaczami i przed dwoma tysiącami muszkietów rozstawionych tak, by wymieść, podwójnie wymieść cale pole bitwy. I wtedy — nie wiadomo dlaczego — Francuzi zaczęli się cofać. Całkiem jakby nie wierzyli w przewagę swojej niezdobytej pozycji. Nie zabrali nawet armat. Uciekali, jakby ogarnęła ich panika.
Od tej chwili przebieg walki był łatwy do przewidzenia. Hickory potrafił wykorzystać okazję. Nie zwracając uwagi na Czerwonych, jego żołnierze runęli na cofających się Francuzów. Zabijali wszystkich, którzy nie uciekali dość szybko. Zdobyli działa i muszkiety, proch i kule. Po godzinie użyli francuskiej artylerii, by w trzech miejscach przebić mury fortecy. A potem wdarli się do Detroit. Na ulicach rozgorzała krwawa walka.
Wtedy Ta-Kumsaw powinien odejść. Powinien pozwolić Amerykanom rozbić Francuzów, powinien odprowadzić swoich ludzi w bezpieczne miejsce. Może czuł się zobowiązany do pomocy, chociaż go zdradzili. Może dostrzegł promyk nadziei, że skoro tak duże siły związane są walką, jego armia Czerwonych potrafi jednak odnieść zwycięstwo. A może wiedział, że już nigdy nie zdoła zebrać razem wojowników wszystkich plemion. Jeśli wycofa się teraz, unikając walki kto zechce znowu pójść za nim? A jeśli nie pójdą za nim, nie pójdą za nikim, a Biali pokonają ich powoli, podbiją dzisiaj jedno plemię, jutro drugie… Ta-Kumsaw wiedział z całą pewnością, że teraz albo odniesie zwycięstwo, choć mało prawdopodobne, albo walka będzie przegrana już na zawsze. A jego ludzie, którzy nie zostaną wymordowani, uciekną na zachód, na obce ziemie, gdzie nie rośnie las. Albo zostaną tutaj, nieliczni, żyjąc jak Biali, nie jak Czerwoni. I las umilknie dla nich na zawsze. Nieważne, czy mógł jeszcze liczyć na zwycięstwo; nie mógł bez walki zgodzić się na taką przyszłość.
Dlatego zbrojni w łuki i strzały, maczugi i noże, Czerwoni zaatakowali amerykańską armię od tyłu. Z początku cięli wrogów w krwawych pokosach, powalali na ziemię, przebijali krzemiennymi ostrzami. Ta-Kumsaw krzyczał, żeby brali muszkiety, proch i amunicję zabitych. Wielu wojowników posłuchało. Ale wtedy Hickory wprowadził do akcji bardziej zdyscyplinowane oddziały. Odwrócono działa. A na otwartym polu pod ogniem kartaczy Czerwoni padali jak łany zboża.
Wieczorem, gdy zachodziło słońce, Detroit stało w płomieniach, a dym przesłonił okoliczne lasy. W duszącym mroku stał Ta-Kumsaw i kilkuset jego Shaw-Nee. Inne plemiona broniły się jeszcze gdzieniegdzie; większość załamała się i uciekła do puszczy, gdzie żaden z Białych nie mógł ich ścigać. Hickory osobiście kierował szturmem na zadrzewioną twierdzę Ta-Kumsawa; prowadził za sobą tysiąc Amerykanów, nie zajętych akurat plądrowaniem francuskiego miasta i rozbijaniem bożków w katedrze papistów.
Kule nadlatywały ze wszystkich stron. Ale Ta-Kumsaw wciąż stał wyprostowany, wołał do swoich ludzi, nakazywał walczyć muszkietami zabranymi Amerykanom poległym w pierwszym ataku. Przez piętnaście minut, które wydawały się wiecznością, Ta-Kumsaw walczył jak szaleniec, a jego Shaw-Nee bili się i padali dookoła. Na jego ciele wykwitały szkarłatne plamy, krew spływała po plecach i brzuchu, ręka zwisała bezwładnie u boku. Nikt nie wiedział, skąd jeszcze bierze siły, tak ciężko był poraniony. Ale ciało miał takie jak inni ludzie i w końcu padł wśród dymów i mroku. Miał wiele ran, a każda z osobna byłaby śmiertelna.
A kiedy padł Ta-Kumsaw, ucichły strzały. Jakby Amerykanie wiedzieli, że muszą zabić tylko jednego człowieka, a złamią ducha Czerwonych — teraz i na zawsze. Kilkunastu ocalałych wojowników Shaw-Nee odczołgało się pod osłoną dymu, by gorzką wieść o śmierci Ta-Kumsawa zanieść do wszystkich wiosek Shaw-Nee, a potem do każdej chaty, gdzie żyli Czerwoni, mężczyźni i kobiety. Wielka bitwa została przegrana. Nie można zaufać Białym, Francuzom czy Amerykanom, i dlatego wspaniały plan Ta-Kumsawa był z góry skazany na kieskę. A jednak Czerwoni mieli pamiętać, że przynajmniej na pewien czas zjednoczyli się pod dowództwem wielkiego człowieka, stali się jednym ludem, śnili o zwycięstwie. Dlatego wspominano Ta-Kumsawa w pieśniach, gdy całe wioski i pojedyncze rodziny wędrowały na zachód, żeby przyłączyć się do Proroka. Wspominali go w opowieściach, przy murowanych kominkach, Czerwoni, którzy ubierali się i pracowali na posadach jak Biali. Pamiętali jednak, że kiedyś żyli inaczej, a największym z Czerwonych lasu był człowiek imieniem Ta-Kumsaw, który zginął, próbując ocalić puszczę i pradawny, skazany na zagładę styl życia.
Nie tylko Czerwoni zapamiętali Ta-Kumsawa. Nawet strzelając do widmowej postaci wśród drzew, amerykańscy żołnierze podziwiali go. Był jak bohater z dawnych czasów. Wszyscy Amerykanie to w głębi serca farmerzy albo sklepikarze; Ta-Kumsaw przypominał Achillesa i Odyseusza, Cezara i Hannibala, Dawida i Machabeusza.
— Nie można go zabić — mruczeli do siebie, widząc, jak trafiają go kule, a jednak nie pada. A kiedy w końcu padł, szukali jego ciała i nie znaleźli.
— Shaw-Nee go odciągnęli — stwierdził Hickory i tym zakończył sprawę. Nie pozwolił im nawet szukać Małego Renegado. Uznał, że biały zdrajca był pewnie równie nielojalny jak Francuzi i wymknął się w czasie walki. Zostawmy ich, powiedział Hicko-ry, a kto chciałby się z nim spierać? Przecież zwyciężył. Raz na zawsze przetrącił grzbiet oporowi Czerwonych. Stary Hickory, Andy Jackson… chcieliby zrobić go królem, ale musiał im wystarczyć prezydent. Lecz i tak nie mogli zapomnieć Ta-Kumsawa. Szeptano, że żyje gdzieś okaleczony i czeka. A gdy ozdrowieje, poprowadzi wielką inwazję zza Mizzipy, z bagien południa albo z jakiejś ukrytej twierdzy w górach Appalachach.
Przez całą bitwę Alvin pracował ze wszystkich sił, żeby ratować życie Ta-Kumsawa. Kiedy kula przebijała ciało, łączył porwane arterie, nie dopuszczając do utraty krwi. Na ból nie miał już czasu, ale Ta-Kumsaw nie dbał o ból. Alvin przykucnął, ukryty pomiędzy stojącym a powalonym drzewem, zamknął oczy i obserwował wodza jedynie wzrokiem wewnętrznym, patrzył na ciało od środka. Nie widział obrazów, które miały przetrwać w legendach. Nie zauważał nawet, że kule osypują go skrawkami liści i drzazgami drewna. Raz nawet pocisk użądlił go w grzbiet lewej dłoni, ale nie spostrzegł tego, tak był skoncentrowany na Ta-Kumsawie.
Ale jednego był pewien: tuż poza polem widzenia czaił się Niszczyciel niby przejrzysty cień, a jego migotliwe palce sunęły przez las. Ta-Kumsawa Alvin potrafił uleczyć, ale kto będzie leczył puszczę? Kto zagoi wyrwę między plemieniem a plemieniem, czerwonym człowiekiem a drugim czerwonym człowiekiem? W ciągu godziny rozpadło się wszystko, co zbudował Ta-Kumsaw, Alvin zaś mógł ocalić tylko jedno życie. Wielkiego, to prawda, człowieka, który zmienił świat, który coś stworzył, nawet jeśli w końcu doprowadziło to do większych cierpień i krzywd. Ta-Kumsaw był budowniczym, ale już ratując go, Alvin wiedział, że dni budowania dobiegły końca. Całkiem możliwe, że Niszczyciel darował Alvinowi życie przyjaciela. Czym był Ta-Kumsaw w porównaniu do tej uczty? Bajarz miał rację, kiedy dawno temu powiedział, że Niszczyciel potrafi rozrywać, przegryzać, kruszyć i zgniatać szybciej, niż ktokolwiek z ludzi zdoła budować.