Выбрать главу

— Muszę powiedzieć, Hooch, że nie podoba mi się ten facet.

— Nie przejmuj się — pocieszył go Hooch. — On jest z tobą.

Harrison uśmiechnął się lekko.

— Wiem. Kiedy dojdzie do wojny, wszyscy staniemy ramię w ramię… może z wyjątkiem tego wielbiciela Czerwonych z Vigor Kościoła.

— Nawet on. Kiedy wybuchnie wojna, Czerwoni nie będą robić różnicy między jednym a drugim Białym. Jego ludzie będą ginąć tak samo jak nasi. I wtedy Armor-of-God Weaver stanie do walki.

— Gdyby Jackson i Weaver lali w swoich Czerwonych whisky tak jak my, nie byłoby żadnej wojny.

Hooch wymierzył śliną do spluwaczki i nie chybił o wiele.

— Ten Czerwony… ten Ta-Kumsaw…

— Co z nim? — zdziwił się Harrison.

— Martwi mnie.

— A mnie wcale. Mam jego brata zachlanego na podłodze. Ta-Kumsaw nic nie zrobi.

— Kiedy wskazał mnie palcem, czułem, że mnie dotyka przez cały pokój. Myślę, że ma dar przywołania. Albo dotyku. Uważam, że jest niebezpieczny.

— Nie wierzysz chyba w te przesądy, Hooch? Jesteś wykształconym człowiekiem. Myślałem, że takie brednie nie robią na tobie wrażenia.

— Robią. I na tobie też, Billu Harrisonie. Kiedy budowałeś palisadę, sprowadziłeś różdżkarza, żeby sprawdził, gdzie jest twardy grunt. A kiedy twoja pierwsza żona rodziła, ściągnąłeś żagiew, żeby sprawdzić, jak dzieci leżą jej w brzuchu.

— Ostrzegam cię — warknął Harrison. — Nie życzę sobie uwag na temat mojej żony.

— Której żony, Bill? Tej zimnej czy tej gorącej?

Harrison wyrzucił z siebie długi łańcuch przekleństw. Tak, Hooch był zachwycony. Trudno zaprzeczyć, że miał talent do podgrzewania. A o wiele zabawniej jest podgrzewać czyjś nastrój, ponieważ nie ma wtedy płomieni, jedynie masa pary i gorącego powietrza.

Pozwolił Harrisonowi wściekać się przez dłuższą chwilę. A potem z rozbrajającym uśmiechem podniósł ręce, jakby się poddawał.

— Przecież wiesz, że nie myślałem nic złego, Bill. Nie mam pojęcia, dlaczego ostatnio zrobiłeś się taki delikatny. Obaj chyba wiemy, skąd się biorą dzieci, jak się tam dostają i jak wychodzą na świat. Twoje kobiety nie rodzą ich inaczej niż moje. A kiedy któraś leży już i krzyczy, ściągasz położną, co wie, jak rzucić na nią sen albo odegnać ból. A kiedy dziecko się spóźnia, sprowadzasz żagiew, żeby sprawdzić, jak jest ułożone. Dlatego wysłuchaj mnie uważnie, Billu Harrisonie. Ten Ta-Kumsaw ma jakiś dar, jakąś moc. Jest w nim więcej, niż się wydaje.

— Doprawdy, Hooch? Może jest, a może wcale nie. Ale powiedział, że zanim go dotknę, Lolla-Wossiky przejrzy na swoje drugie oko. Szybko udowodnię, że żaden z niego prorok.

— Skoro już mowa o tym jednookim, to zaczyna okropnie śmierdzieć.

Harrison przywołał adiutanta.

— Przyślijcie mi zaraz kaprala Withersa i czterech żołnierzy.

Hooch podziwiał wojskową dyscyplinę u Harrisona. Nie minęło nawet trzydzieści sekund, a wbiegli żołnierze. Kapral Withers zasalutował.

— Na rozkaz, panie generale.

— Trzech waszych ludzi zechce uprzejmie wynieść to zwierzę do stajni.

Kapral Withers natychmiast wyznaczył trójkę żołnierzy. Zatrzymał się tylko, by rzucić:

— Tak jest, panie generale.

Generał… Hooch uśmiechnął się. Wiedział, że Harrison uzyskał tylko patent pułkownika u generała Wayne'a podczas ostatniej wojny z Francuzami. I nawet wtedy nie liczył się w armii. Generał… Gubernator… Co za nadęty…

Ale Harrison znowu mówił coś do Withersa. Przyglądał się Hoochowi.

— Natomiast wy razem z szeregowym Dickeyem bądźcie łaskawi aresztować tego oto pana Palmera i zamknąć go w celi.

— Mnie aresztować! — krzyknął Hooch. — Co ty wygadujesz!

— Ma przy sobie broń, więc przeszukajcie go dokładnie — polecił Harrison. — Radzę rozebrać go przed odprowadzeniem do celi i zostawić rozebranego. Żeby się nie wyśliznął.

— Za co mnie zamykacie!?

— Jak to? Mamy nakaz aresztowania za nie spłacone długi — oświadczył Harrison. — Zostałeś też oskarżony o sprzedaż whisky Czerwonym. Naturalnie, musimy zająć wszystkie twoje ruchomości, zwłaszcza te podejrzane beczułki, które moi chłopcy przez cały dzień nosili do fortu. Jeżeli sprzedamy je za odpowiednią cenę, a uda się oczyścić cię z tych nieprzyjemnych zarzutów handlu alkoholem z Czerwonymi… no cóż, wtedy cię wypuścimy.

Po czym Harrison wyszedł z gabinetu. Hooch przeklinał, pluł i wygłaszał uwagi na temat żony i matki Harrisona. Jednak szeregowy Dickey mocno trzymał się muszkietu, a muszkiet miał bagnet umocowany do roboczego końca; dlatego Hooch poddał się rewizji i rozbieraniu. Było jeszcze gorzej, kiedy Withers poprowadził go przez fort, całkiem gołego, i nie dając nawet koca, zamknął w magazynie. W magazynie pełnym pustych beczułek z poprzedniego transportu whisky.

Dwa dni czekał tam na proces. Po raz pierwszy w życiu żądza mordu wypełniła mu serce. Miał wiele pomysłów, jak się zemścić — to pewne. Myślał o podpaleniu koronkowych firanek w domu Harrisona albo spaleniu szopy, gdzie trzymali whisky, o wywołaniu najróżniejszych pożarów. Bo co człowiekowi z bycia iskrą, jeśli nie może wyrównać rachunków z takimi, co udają przyjaciół, a potem zamykają w więzieniu?

Jednak niczego nie podpalił. Nie był durniem. Po pierwsze, wiedział, że gdyby gdziekolwiek w forcie wybuchł pożar, w ciągu pół godziny mógłby ogarnąć wszystko, od końca do końca. A kiedy ludzie będą biegać i ratować swoje żony, dzieci, proch i whisky, mogą zapomnieć o pewnym handlarzu zamkniętym w magazynie. Hooch nie miał ochoty ginąć w ogniu przez siebie wywołanym — to żadna zemsta. Przyjdzie czas na pożary, jeśli pewnego dnia założą mu pętlę na szyję… Na razie nie zamierzał narażać się na spalenie z powodu takiej drobnostki.

Ale zasadniczym powodem, dla którego nie wzniecał pożarów, nie był strach, lecz zwykłe wyczucie interesu. Harrison chciał pokazać, że nie podoba mu się, jak Hooch opóźnia dostawy, żeby podnieść cenę. Harrison dawał do zrozumienia, że ma tu prawdziwą władzę, a Hooch tylko pieniądze. Dobrze, niech Harrison bawi się w mocnego człowieka. Hooch też wiedział o kilku sprawach. Wiedział, że pewnego dnia region Wobbish zwróci się do Kongresu Stanów Zjednoczonych w Filadelfii z petycją, by uczynić ich stanem. A wtedy niejaki William Henry Harrison zamarzy w swoim małym serduszku, żeby zostać gubernatorem. Hooch widział już niejedne wybory w Suskwahenny, Pensylwanii i Appalachee. Wiedział, że nie zdobędzie się głosów, nie rozdając wkoło srebrnych dolarów. I kiedy nadejdzie czas, może przekazać te srebrne dolary wyborcom Harrisona, a może ich nie przekazać. Po prostu nie. Może komuś innemu pomóc zasiąść w gubernatorskiej posiadłości. I pewnego dnia, kiedy Carthage stanie się prawdziwym miastem, a Wobbish prawdziwym stanem, Harrison będzie siedział tu przez resztę swojego życia i wspominał, jak to było, gdy mógł zamykać ludzi. Będzie zgrzytał zębami ze złości na myśl o tym, że tacy ludzie jak Hooch odebrali mu to wszystko.

Takim rozrywkom oddawał się Hooch, siedząc w areszcie przez dwa długie dni i dwie noce.

Potem wyciągnęli go i zawlekli do sądu — nie ogolonego, rozczochranego, w pogniecionym ubraniu. Generał Harrison był sędzią, wszyscy ławnicy w mundurach, a jako obrońca wystąpił… Andrew Jackson! To jasne: gubernator Bill próbował rozzłościć Hoocha. Chciał, żeby zaczął wrzeszczeć. Ale przecież Hooch nie urodził się wczoraj. Wiedział, że cokolwiek zaplanował Harrison, krzyki do niczego nie doprowadzą. Trzeba siedzieć spokojnie i wytrzymać to wszystko.

Proces trwał parę minut.

Hooch z kamienną twarzą słuchał, jak młody porucznik zaświadcza, że cała whisky została sprzedana markietanowi za cenę dokładnie taką jak poprzednim razem. Według oficjalnych dokumentów, Hooch nie zarobił ani centa na tym, że bite cztery miesiące kazał im czekać na dostawę. No cóż, pomyślał, to uczciwe. Harrison mi pokazuje, jak to powinno wyglądać. Dlatego nie powiedział ani słowa. Harrison był wyraźnie zadowolony, choć ukrywał to za urzędową powagą. Baw się dobrze, myślał Hooch. Nie wyprowadzisz mnie z równowagi.