A jednak udało mu się to. Wzięli z zapłaty dwieście dwadzieścia dolarów i jeszcze w sądzie wręczyli Jacksonowi. Odliczyli jedenaście złotych dwudziestodolarówek. Hooch odczuwał fizyczny ból, patrząc, jak ognisty metal wpada w ręce Jacksona. Nie mógł dłużej milczeć. Zdołał jednak przemówić spokojnie i grzecznym tonem.
— To chyba wbrew prawu — oświadczył — żeby powód działał jako obrońca.
— Nie jest twoim obrońcą w sprawie o długi — wyjaśnił Jego Sędziowska Wysokość Harrison. — Tylko w sprawie o whisky.
Potem uśmiechnął się i zamknął rozprawę.
Sprawa o whisky nie trwała wiele dłużej. Jackson przedłożył te same rachunki jako dowód, że wszystkie beczułki whisky trafiły do markietana w Carthage, zaś Czerwoni nie dostali ani kropelki.
— Chociaż moim zdaniem — dodał Jackson — ilość whisky, o której mówią te dokumenty, wystarczyłaby na trzy lata dla dziesięciokrotnie większej armii.
— Mamy tu sporo żołnierzy, którzy lubią sobie popić — wyjaśnił sędzia Harrison. — Według mnie, alkohol wystarczy najwyżej na sześć miesięcy. Ale Czerwonym ani kropli, panie Jackson. Może pan być spokojny.
Po czym oddalił wszelkie zarzuty wobec Hoocha Palmera alias Ulyssesa Brocka.
— Ale niech pan zapamięta tę lekcję, panie Palmer — dodał na zakończenie swoim najlepszym sędziowskim tonem. — Sprawiedliwość na pograniczu działa szybko i sprawnie. Na przyszłość niech pan spłaca swoje długi. I unika nawet pozorów przestępstwa.
— Jasne — odpowiedział grzecznie Hooch.
Harrison nieźle mu przyłożył, ale wszystko dobrze się skończyło. Oczywiście Hoocha irytowało te dwieście dwadzieścia dolarów, tak samo jak dwa dni spędzone w więzieniu, ale Harrison nie chciał, żeby Hooch za bardzo ucierpiał. Ponieważ — o czym Jackson nie wiedział, a nikt inny nie uznał za stosowne wspomnieć — Hooch Palmer miał kontrakt jako markietan armii Stanów Zjednoczonych na Terytorium Wobbish. Wszystkie papiery dowodzące, że nie sprzedał whisky Czerwonym, w gruncie rzeczy wykazywały, że sprzedał whisky samemu sobie, i to z zyskiem. Teraz Jackson odjedzie do domu, a Hooch otworzy magazyn, po niebotycznych cenach sprzeda alkohol Czerwonym, podzieli się zyskiem z gubernatorem Billem i będzie patrzył, jak Czerwoni padają jak muchy. Harrison zażartował sobie z Hoocha, to prawda, ale o wiele bardziej zażartował z Jacksona.
Hooch postarał się być na brzegu, kiedy prom przewoził Jacksona przez Hio. Jackson przywiózł ze sobą dwóch chłopaków z gór z karabinami, kto by uwierzył. Hooch zauważył, że jeden z nich wyglądał jak półczerwony, pewnie mieszaniec Cherriky. Wielu jest takich w Appalachee, gdzie Biali żenią się ze squaw jak z prawdziwymi kobietami. A oba karabiny miały na lufach wybite „Eli Whitney”, co oznaczało, że wyprodukowano je w stanie Irrakwa, gdzie ten Whitney założył warsztat i produkował strzelby tak szybko, że aż spadły ceny. Plotka głosiła, że pracują u niego kobiety, squaw Irrakwa. Kto by uwierzył. Jackson mógł sobie gadać o zepchnięciu Czerwonych na zachód od Mizzipy, ale na to jest już za późno. Ben Franklin do tego doprowadził, dając Irrakwa własny stan na północy, a Tom Jefferson jeszcze pogorszył sprawę, uznając Cherriky za obywateli z prawem głosu, kiedy w Appalachee walczyli z królem. Wystarczy tych Czerwonych potraktować jak obywateli, a zaczynają wierzyć, że mają takie same prawa jak Biali. Nie powstanie porządne społeczeństwo, jeśli przyjmą się takie rzeczy. Zaraz potem Czarni nie zechcą być niewolnikami, a potem ani się człowiek obejrzy, a siądzie przy barze w saloonie, zerknie w lewo, a tam Czerwony, zerknie w prawo, a tam Czarny… To przecież wbrew naturze.
Tam płynął Jackson wierząc, że ocali białych ludzi przed Czerwonymi, a tymczasem podróżował z mieszańcem i wiózł strzelby wyprodukowane u Czerwonych. A co najgorsze, Jackson wiózł w sakwie przy siodle jedenaście złotych monet, wedle prawa należących do Hoocha Palmera. Hooch rozzłościł się tak, że ledwie potrafił sensownie myśleć.
Dlatego podgrzał trochę tę sakwę, dokładnie w miejscu, gdzie metalowy nit mocował ją do siodła. Czuł, jak skóra marszczy się, czernieje i twardnieje wokół nitu. Już niedługo, kiedy koń ruszy w drogę, sakwa odpadnie. Z pewnością to zauważą… Hooch doszedł do wniosku, że sakwa to za mało. W kilku miejscach podgrzał jeszcze siodło Jacksona i siodła dwóch pozostałych także. Dotarli na drugi brzeg, dosiedli koni i odjechali, on jednak wiedział, że do Nashville dotrą już na oklep. Miał błogą nadzieję, że siodło Jacksona rozpadnie się w takiej chwili i w taki sposób, iż stary Hickory wyląduje na tyłku, a może nawet złamie rękę. Sama myśl o takiej możliwości poprawiła Hoochowi humor. Niekiedy dobrze jest być iskrą. Żeby utrzeć nosa takiemu nadętemu, zadufanemu prawnikowi.
Rzecz w tym, że uczciwy człowiek — jak Andrew Jackson — nie miał żadnych szans z parą takich zimnych drani jak Bill Harrison i Hooch Palmer. To istny skandal, że armia nie daje orderów żołnierzom, którzy rozpijają Czerwonych na śmierć, zamiast do nich strzelać. Gdyby tak było, Hooch wiedział z całą pewnością, on i Harrison zostaliby bohaterami.
Ale i tak, zdaniem Hoocha, Harrison znajdzie jakiś sposób, żeby zostać bohaterem. A Hooch dojdzie jedynie do pieniędzy. Takie jest życie, pomyślał. Jedni zdobywają sławę, inni majątek. Ale mnie to nie przeszkadza, bylebym się nie znalazł wśród tych, co zostają z niczym. Nie chciałbym być jednym z takich, to pewne. A gdyby do tego doszło, wszyscy pożałują.
ROZDZIAŁ 2
TA-KUMSAW
Gdy Hooch przyglądał się przeprawie Jacksona przez rzekę, Ta-Kumsaw obserwował białego handlarza whisky i wiedział, co Hooch robi. Tak samo wiedziałby każdy Czerwony, który by spojrzał w tamtą stronę… w każdym razie trzeźwy Czerwony. Biały człowiek robi wiele rzeczy niepojętych, ale kiedy wyczynia sztuczki z ogniem, wodą, powietrzem i ziemią, nie zdoła się ukryć przed Czerwonym.
Ta-Kumsaw nie widział, jak przypala się siodło Jacksona. Nie czuł żaru. Zobaczył jakby drżenie, maleńki wir poprzez wodę, ściągający jego uwagę. Zakłócenie gładzi krainy. Większość Czerwonych nie wyczuwała tego tak wyraźnie jak Ta-Kumsaw. Młodszy brat Ta-Kumsawa, Lolla-Wossiky, był jedynym, który odczuwał to jeszcze mocniej. O wiele mocniej. Znał wszystkie te wiry, te fale na strumieniu. Ta-Kumsaw pamiętał, jak ich ojciec, Pucky-Shinwa, powtarzał, że Lolla-Wossiky zostanie szamanem, a Ta-Kumsaw wodzem.
Było to jeszcze zanim Kłamliwy Język Harrison zastrzelił Pucky-Shinwę na oczach Lolli-Wossiky. Ta-Kumsaw wyruszył wtedy na polowanie, cztery dłonie marszu na północ, ale wyczuł ten mord, jakby strzelba wypaliła tuż za jego plecami. Kiedy biały człowiek kreślił heks, rzucał urok czy klątwę, czy używał różdżki, Ta-Kumsaw odczuwał to jako swędzenie pod skórą; ale gdy biały człowiek zabijał, było to jak pchnięcie nożem.
Towarzyszył mu wtedy drugi brat, Methowa-Tasky.
— Poczułeś? — zawołał do niego.
Methowa-Tasky szeroko otworzył oczy. Nie poczuł. Ale nawet wtedy, nawet w tak młodym wieku — miał wówczas trzynaście lat — Ta-Kumsaw nie zwątpił w siebie. Czuł to. To się zdarzyło. Dokonano mordu i musi biec do konającego.