Выбрать главу

– Inspekcje?

– Najlepsze rozwiązanie – zgodził się Aleksiejew. W ten sposób odpowiedzialność nie spadnie na wyższych oficerów. – Mogę do tych pułków wysłać pojutrze zespoły z Inspektoratu Generalnego. Nasze wytyczne dla dywizji i pułków nadeszły dziś rano. Wieść o czterech zdrajcach zwiększy motywacje dowódców podległych nam jednostek do rygorystycznego wprowadzania w życie tych wytycznych. Niemniej dopiero za jakieś dwa tygodnie będziemy mieli pełne rozeznanie, na czym powinniśmy skupić uwagę. Kiedy już się tego dowiemy, ważny będzie tylko czas.

– A co zrobi dowódca zachodniego teatru?

– To samo – potrząsnął głową Aleksiejew. – Pytał już o nasze oddziały?

– Nie, ale zapyta. To część maskirowki. Możesz być pewien, że w związku z tym wiele naszych jednostek kategorii B zostanie odkomenderowanych do Niemiec; możliwe nawet, że dołączą do nich niektóre doborowe oddziały naszych czołgów kategorii A. Bez względu na to, jaką by ten dureń dowodził ilością jednostek, zawsze będzie żądał więcej.

– Po prostu dysponujemy wystarczającą liczbą żołnierzy, by w odpowiednim czasie przejąć pola naftowe – zauważył Pasza. – Który plan mamy ewentualnie wykonać?

– Ten stary. Musimy naturalnie go uaktualnić.

Stary plan przewidywał uwikłanie się Związku Radzieckiego w wojnę w Afganistanie, ale obecnie Armia Czerwona miała całkiem inne perspektywy i dlatego zamierzała wysłać swe zmotoryzowane oddziały na tereny zajęte przez uzbrojonych muzułmanów.

Aleksiejew zacisnął pięści.

– Wspaniale. Mamy stworzyć plan, nie wiedząc nawet, jakich rejonów dotyczy oraz jakimi siłami będziemy dysponować.

– Pamiętasz, co sam mi mówiłeś o sztabowym oficerze, Pasza? – zachichotał głównodowodzący południowo-zachodniego teatru.

Młodszy mężczyzna, który wpadł we własne sidła, pokiwał tylko smętnie głową:

– Faktycznie, towarzyszu generale. Wyśpimy się po wojnie.

MARYNARZE I LUDZIE WYWIADU

Zatoka Chesapeake, Maryland

Wpatrywał się w horyzont aż do łez. Słońce zaledwie do połowy wychyliło się nad zielonobrązową linię wschodniego wybrzeża Marylandu, przypominając, że poprzedniego dnia pracował długo i bardzo późno poszedł spać. Wstał o wpół do piątej i wypłynął na ryby. Pulsujący ból głowy przypominał zaś o wypitych przed telewizorem sześciu puszkach piwa.

Lecz tego dnia pierwszy raz w tym roku wybrał się na ryby. Wędzisko miło ciążyło w ręku, kiedy ściągał żyłkę, która marszczyła lekko wodę. Czyżby wargacz? Nic jednak nie tknęło przynęty. Nie było powodu do pośpiechu.

– Kawy, Bob?

– Dzięki, tato.

Robert Toland umocował kij w trzymaczu i odchylił się w obrotowym fotelu ustawionym pośrodku jachtu. Jego teść, Edward Keegan, odkręcił kubek z dużego termosu. Bob wiedział, że kawa będzie wyśmienita. Ned Keegan bowiem, eks-oficer marynarki, wysoko cenił sobie kawę, zwłaszcza doprawioną brandy lub irlandzką whisky – coś, po czym szeroko otwiera się oczy, a w brzuchu czuje się ogień.

– Zimno czy nie, ale niech mnie diabli, jeśli nie jest miło popływać! – Keegan oparł nogę na pudełku z przynętami i siorbnął kawę. Obaj mężczyźni byli zgodni co do jednego: to nie tylko kwestia ryb; ucieczka na wodę stanowiła jedyne skuteczne lekarstwo na cywilizację.

– Ale byłoby również miło, gdyby ten wargacz wrócił.

– Co za rozkosz: żadnych telefonów.

– A twój biper?

– Zostawiłem go w innych spodniach – zachichotał Keegan. – Wywiad wojskowy będzie musiał dziś obejść się beze mnie.

– Skąd wiesz, że im się to uda?

– Skoro marynarka jakoś sobie poradziła…

Keegan ukończył akademię, wstąpił do marynarki, a po trzydziestce przeszedł na emeryturę. W mundurze był pracownikiem wywiadu; obecnie robił zasadniczo to samo, tyle że oprócz emerytury dostawał jeszcze cywilną pensję. Marthę Keegan Toland spotkał w czasach, kiedy służył jako podporucznik na stacjonującym w Pearl Harbour niszczycielu. Dziewczyna była studentką pierwszego roku na Uniwersytecie Hawajskim, głównie zajmowała się psychologią, a w wolnych chwilach uprawiała windsurfing. Minęło piętnaście lat od chwili, kiedy zostali szczęśliwym małżeństwem.

– Tak – Keegan podniósł wędkę. – A jak leci w Forcie?

Bob Toland został analitykiem w Narodowej Agencji Bezpieczeństwa. Kiedy po sześciu latach zbladła nowość munduru, opuścił czynną służbę w marynarce i przeszedł do rezerwy. Nie rozstał się jednak całkowicie z tym, co robił wcześniej. Był specjalistą od łączności, z wykształcenia elektronikiem i aktualnie zajmował się kontrolą radzieckich sygnałów odbieranych przez satelity Agencji. Dzięki temu doskonale opanował język rosyjski.

– W zeszłym tygodniu odebrałem coś naprawdę interesującego, ale nie potrafię przekonać szefa, że to ważne.

– A kto jest szefem twojej sekcji?

– Kapitan marynarki, Albert Redman – Toland obserwował przepływającą nie opodal łódź rybacką; jej kapitan wyjmował właśnie pojemniki na kraby. – Taki dupek.

Keegan roześmiał się.

– Uważaj, Bob, gdy mówisz takie rzeczy, bo za tydzień zaczynasz czynną służbę. Pracowałem z Bertem, och, już dobrych piętnaście lat temu. Musiałem mu parę razy przyłożyć. Bywa czasami uparty.

– Uparty! – parsknął Toland. – Ten sukinkot ma tak pieprzony, ciasny umysł, że nawet grubość jego notesu nie przekracza dwóch centymetrów. Najpierw była ta historia z kontrolą nowych broni, a w zeszłą środę, kiedy przyszedłem do niego z czymś naprawdę niezwykłym, wciągnął to tylko do kartoteki. Do licha, nie jestem pewien, czy w ogóle pofatygował się, by rzucić okiem na nowe dane; umysłowo zatrzymał się chyba z pięć lat temu.

– Nie przypuszczam, byś mógł mi powiedzieć, co odkryłeś.

– Nie powinienem… – Bob zawahał się. Do diabła, dlaczego nie ma o tym powiedzieć dziadkowi własnych dzieci?… – Jeden z naszych ptaszków do analizy pól elektromagnetycznych przelatywał w zeszłym tygodniu nad siedzibą radzieckiego okręgu wojskowego i przechwycił rozmowę prowadzoną przez telefon mikrofalowy. Był to adresowany do Moskwy raport o czterech pułkownikach Karpackiego Okręgu Wojskowego, którzy zostali rozstrzelani za fałszowanie raportów o stanie gotowości bojowej. Owa relacja z przebiegu rozprawy przed sądem wojskowym i wiadomość o egzekucji przeznaczona była do publikacji prawdopodobnie w „Czerwonej Gwieździe".

Sprawa pożaru na polach naftowych zupełnie wywietrzała Tolandowi z głowy.

– Ciekawe – Keegan uniósł brwi. – I co na to Bert?

– Bert powiedział: „To o czasach, kiedy robili u siebie te sakramenckie porządki". Nic więcej.

– A ty jak uważasz?

– Tato, nie jestem z Intencji, z wydziału tych idiotycznych przepowiedni! – Ale wiem, że nawet Rosjanie nie mordują ludzi dla zabawy. Kiedy Iwan publicznie kogoś zabija, robi to z jakichś powodów. Nie byli to wysoko postawieni oficerowie biorący łapówki za lipne odroczenia. Nie zastrzelono ich za defraudacje benzyny czy budowanie daczy z kradzionych materiałów. Sprawdziłem kartoteki; dwóch z nich jest w naszych wykazach. Obaj to doświadczeni oficerowie liniowi z praktyką bojową wyniesioną z Afganistanu i z długoletnim stażem partyjnym. Jeden z nich ukończył Akademię Frunzego i popełnił nawet kilka artykułów do „Myśli Wojskowej". Całą czwórkę sąd wojskowy skazał za fałszowanie rzeczywistego stanu gotowości bojowej ich pułków i w trzy dni później zostali rozstrzelani. Historia ta pojawi się na łamach „Krasnoj Zwiezdy", w dwóch albo trzech kolejnych artykułach autorstwa „Obserwatora" – a to już robi sprawę polityczną przez duże P. „Obserwator" to pseudonim wysokich oficerów piszących do „Czerwonej Gwiazdy", dziennika armii radzieckiej. Cokolwiek by opublikowano pod tym pseudonimem, czy to na pierwszej stronie, czy na ostatniej, było to traktowane bardzo poważnie przez środowiska wojskowe oraz przez tych, których praca polegała na inwigilacji; „Obserwator" bowiem wyrażał opinie zarówno najwyższych władz wojskowych, jak i samego Politbiura.