– Wieloodcinkowa relacja? – zapytał Keegan.
– Tak, to właśnie jeden z bardziej interesujących aspektów sprawy. Taka cykliczność sugeruje przecież, że naprawdę im zależy na roztrąbieniu tej historii. Tato, nic tu nie mieści się w szablonie; dzieje się coś dziwnego. Zgoda, zabijają oficerów, zabijają nawet ludzi z elity. Ale nie pułkowników, którzy pisywali do magazynu sztabu generalnego i nie z powodu sfałszowania paru linijek raportu o stanie gotowości bojowej jednostki.
Odetchnął głęboko, rad, że zwalił wreszcie ciężar z piersi. Statek rybacki przesunął się na południe i od jego strony płynęły w ich kierunku równe kręgi wody, burząc lustrzaną taflę zatoki. Toland żałował, że nie wziął kamery.
– Brzmi to sensownie – mruknął Keegan.
– Co proszę?
– Mówię, że to ma sens. Chyba rzeczywiście wykracza poza szablon.
– Ba, wczoraj pracowałem do późnej nocy, idąc tropem własnych podejrzeń. W ciągu ostatnich pięciu lat Armia Czerwona podała do publicznej wiadomości nazwiska czternastu rozstrzelanych oficerów; żaden z nich nie był wyższy rangą od pułkownika; pośród nich znalazł się tylko jeden wysoko postawiony, z pochodzenia Gruzin. Brał łapówki za odroczenia służby wojskowej. Drugiego faceta stracono za szpiegostwo, trzech za zaniedbywanie obowiązków i pijaństwo; dziewięciu za zwykłą korupcję i sprzedaż naliewo wszystkiego, co się dało, od benzyny poczynając, na komputerach kończąc. I oto teraz nieoczekiwanie zabijają czterech dowódców pułków, wszystkich z tego samego okręgu wojskowego.
– Powinieneś jednak z tym pójść do Redmana – poradził Keegan.
– Strata czasu.
– A te dawniejsze przypadki… chyba sobie przypominam, że trzech typków…
– Och, to było w ramach walki z alkoholizmem. Zbyt wielu tam piło na służbie, wzięli więc trzech pierwszych, pour encourager les autres – Bob potrząsnął głową. – Jezu, Wolter polubiłby tych chłopców. Znasz kogoś z wywiadu cywilnego?
– Nie, moja działka to telekomunikacja wojskowa.
– Chyba w zeszły poniedziałek jadłem lunch z pewnym facetem z Langley; były wojskowy, razem służyliśmy. Tak czy siak, nieważne; śmiał się z nowych braków na rynku, jakie u nich wystąpiły.
– Kolejne? – Bob był wyraźnie rozbawiony. Ograniczenia to w Rosji nic nowego. Raz brakuje pasty do zębów, raz papieru toaletowego lub wycieraczek samochodowych; wiele mówiło się o tym w kantynie w Agencji.
– Tak, tym razem to akumulatory do samochodów.
– Naprawdę?
– Ha, od miesiąca już nie można tam kupić akumulatora do ciężarówki czy auta osobowego. Wiele samochodów po prostu stoi, ludzie kradną, gdzie popadnie. Czy uwierzysz, że na noc właściciele pojazdów wyciągają z nich akumulatory i zabierają je ze sobą do domów?
– Ależ Togliatti… – powiedział Toland i urwał. Miał na myśli potężną fabrykę samochodów w europejskiej części Związku Radzieckiego, do budowy której pod hasłem „Bohater" zmobilizowano tysiące robotników. Był to jeden z najnowocześniejszych na świecie zakładów produkujących samochody, głównie w oparciu o włoską technologię. – Przecież mają tam potężną fabrykę akumulatorów. Czyżby wyleciała w powietrze?
– Ach, skądże. Pracuje na trzy zmiany. I co o tym powiesz?
Toland przejrzał się w ogromnym lustrze mieszczącym się w budynku kwater oficerskich w Norfolk. Przybył tutaj poprzedniego wieczora. Mundur ciągle jeszcze jako tako pasował; był może trochę zbyt ciasny w pasie, ale to już wynikało z charakteru pracy Tolanda. Kolekcja jego baretek nie prezentowała się zbyt imponująco, lecz z dumą nosił emblemat nawodnych sił morskich – „wodne skrzydełka". Na rękawach złociło mu się dwie i pół pętli komandora-porucznika; nigdy nie był zbyt wziętym radiooperatorem. Przetarł jeszcze raz szmatką buty i wyszedł na zewnątrz, gotów do rozpoczęcia swej dorocznej, dwutygodniowej służby we flocie w ten jasny, pogodny, poniedziałkowy ranek.
Pięć minut później jechał już Mitcher Avenue w kierunku Kwatery Głównej Naczelnego Dowództwa Floty Atlantyckiej. Jej siedziba mieściła się w płaskim, nierzucającym się w oczy budynku, pełniącym niegdyś funkcję szpitala. Kiedy Toland, ranny ptaszek, dotarł na ulicę Ingersoll, zastał parking do połowy pusty, ale bał się zajmować pierwsze lepsze, nie oznakowane miejsce, by nie narazić się na gniew któregoś z wyższych oficerów.
– Bob? Bob Toland? – usłyszał czyjś głosy
– Ed Morris?
Toland natychmiast spostrzegł, że zaczepił go komandor marynarki wojennej Stanów Zjednoczonych, Edward Morris, a lśniąca, złota gwiazda na mundurze mówiła, że dowodzi jakimś okrętem. Zanim potrząsnął ręką przyjaciela, Toland zasalutował.
– Grywasz jeszcze w brydża, Bob?
W swoim czasie Toland, Morris i dwóch innych oficerów stworzyli w klubie w Pearl Harbour stałą czwórkę brydżową.
– Trochę. Martha nie przepada za kartami, ale mamy zespół i spotykamy się co tydzień.
– I cały czas trzymasz formę? – spytał Morris, kiedy zaczęli iść.
– Żartujesz chyba. Czy wiesz, gdzie obecnie pracuję?
– Słyszałem, że wylądowałeś w Fort Meade.
– Tak, gracze w brydża z Narodowej Agencji Bezpieczeństwa podłączają się do tych cholernych komputerów; to zabójcy!
– Jak rodzina? – Morris zmienił temat.
– Wspaniale. A twoja?
– Dzieci zbyt szybko rosną; człowiek czuje się stary.
– To prawda – zachichotał Toland. Dotknął palcem gwiazdy na mundurze przyjaciela. – Powiedz coś o swoim najnowszym dziecku.
– Spójrz na mój samochód.
Toland odwrócił się. Ford Morrisa miał numer FF-109 Dla nie wtajemniczonych była to zwykła tablica rejestracyjna, ale marynarzowi mówiła, iż jej właściciel jest dowódcą fregaty przeznaczonej do zwalczania okrętów podwodnych; miała numer tysiąc dziewięćdziesiąt cztery i nazywała się USS „Pharris".
– Zawsze byłeś miły i skromny – kiwnął głową Roland i uśmiechnął się. – Jak długo nim dowodzisz?
– Dwa lata. Jest duży, piękny, a przede wszystkim mój! Powinieneś był tu zostać, Bob. Dzień, kiedy objąłem komendę… do cholery, było to takie samo święto jak narodziny Jimmy'ego.
– Ed, różnica polega na tym, że od początku wiedziałem, że ty dostaniesz w końcu okręt, a ja nigdy.
W personalnej teczce Tolanda znalazła się wzmianka, że niszczyciel, na którego pomoście akurat pełnił służbę, ugrzązł na mieliźnie. Było to wynikiem przypadku. Błąd spowodowany został niejasnością na mapie i niekorzystnymi pływami i sam w sobie nie mógł zniszczyć kariery w marynarce.
– Odbębniasz swoje dwa tygodnie?
– Zgadza się.
– Celia wyjechała do rodziców, więc jestem słomianym wdowcem. Gdzie zamierzasz zjeść obiad?
– U McDonalda – roześmiał się Toland.
– Idź do diabła. Jest tutaj również Danny McCafferty. Dostał mu się „Chicago"; stoi na przystani 22. Jeśli skombinujemy czwórkę, możemy trochę pograć; jak za starych, dobrych czasów – Morris puknął przyjaciela palcem w pierś. – Ja idę prosto. Czekaj na mnie w hallu klubu o siedemnastej trzydzieści. Danny zaprosił mnie na obiad na wpół do siódmej. Będziemy mieli godzinę na poprawienie humorów. Potem pojedziemy do niego. Obiad zjemy w mesie oficerskiej, no i… karty, jak za dawnych lat.