– Możesz być tego absolutnie pewien, Danny. Wiadomość o czterech pułkownikach trafiła na moje biurko. Widziałem ten raport na własne oczy. Informacja pochodziła z jednego z naszych satelitów Wywiadowczych. Rosjanie nie zdają sobie sprawy, jak czujne są te nasze wędrujące po niebie ptaszki i ciągle stosują komunikację mikrofalową. Ich rozmowy i przekazy teleksowe mamy cały czas na podsłuchu; tylko o tym, chłopcy, sza. – Obaj skinęli głowami. – Aferę z akumulatorami odkryłem przez przypadek, ale potwierdził ją pewien mój znajomy w Pentagonie. Teraz opowiedziałeś mi historię o ćwiczeniach z ostrą bronią, Dan. Wypełniłeś po prostu lukę. Tak więc, gdy potwierdzi się przypuszczenie, że wycofują te okręty, aby wymienić akumulatory, zarysuje się całkiem wyraźny obraz sytuacji. Jak ważne są nowe baterie dla jednostek podwodnych o napędzie klasycznym?
– Bardzo ważne – odparł dowódca okrętu podwodnego. – Wiele zależy od przeglądów i konserwacji, ale nowe baterie podwajają moc takich jednostek, co jest niebywale istotnym czynnikiem taktycznym.
– Jezu, wiesz, co to znaczy? – wtrącił Morris. – Iwan będzie gotów w każdej chwili wyjść w morze, a wszystko wskazuje na to, że rzeczywiście chce być gotów. Gazety twierdzą, że zachowuje się jak aniołek z tą całą kontrolą zbrojeń. Coś tu nie pasuje, panowie.
– Muszę powiadomić o tym kogoś w wyższym dowództwie. Gdybym położył to na biurku mego szefa w Fort Meade, raport nie ujrzałby nigdy światła dziennego – powiedział Toland, mając na myśli Redmana.
– Mogę to załatwić – odparł po chwili milczenia McCafferty. – Jutro rano jestem umówiony w dowództwie okrętów podwodnych na Atlantyku. Sądzę, że powinieneś pójść ze mną, Bob.
Czwarty do brydża przybył dziesięć minut później. Gra go rozczarowała. Myślał, że dowódca jest lepszym brydżystą.
Toland przez dwadzieścia minut referował swoje odkrycia wiceadmirałowi Richardowi Pipesowi, dowódcy naczelnemu sił podwodnych Floty Atlantyckiej Stanów Zjednoczonych. Pipes był wśród podwodniaków pierwszym Murzynem, który doszedł do trzech gwiazdek. Od początku z oddaniem pełnił swoje obowiązki i szybko wspinał się po drabinie tradycyjnie zarezerwowanej dla białych. Miał opinię surowego, wymagającego szefa. Admirał słuchał w milczeniu i pił kawę z trój gwiazdkowego kubka. Początkowo zirytował go raport złożony przez McCafferty'ego i z grymasem słuchał wywodów rezerwisty. Po trzech minutach jednak sprawy wzięły inny obrót. Linie wokół ust admirała zaostrzyły się.
– Synu, przychodząc z tym do mnie, pogwałciłeś kilka przepisów bezpieczeństwa.
– Wiem o tym, sir – powiedział Toland.
– Trzeba do tego mieć jaja i miło mi widzieć młodego oficera wyróżniającego się spośród tych, których obchodzi wyłącznie własna dupa. – Pipes wstał. – Synu, historia, którą tu opowiedziałeś, nie podoba mi się, bardzo mi się nie podoba. Wynika z niej, że Iwan odgrywa rolę świętego Mikołaja, mydląc oczy dyplomatycznym gnojem, podkręca jednocześnie własne siły podwodne. Może to zbieg okoliczności, a może nie. Pójdziemy do dowództwa floty i porozmawiamy z szefem tamtejszego wywiadu.
Toland skrzywił się. Po co ma się w to pakować?
– Sir, odbywam doroczne szkolenie i…
– Chyba wyciągnął pan to szpiegowskie łajno w samą porę, komandorze. Jest pan święcie przekonany o tym, co pan mówi?
Toland zesztywniał.
– Tak jest, sir.
– Dam zatem panu okazję to udowodnić. Co, strach nadstawiać karku, prezentując jedynie opinie krewnych i przyjaciół? – dodał ostro admirał.
Toland słyszał, że Pipes to twardziel. Bez słowa wstał z krzesła.
– Chodźmy, admirale.
Pipes podniósł słuchawkę telefonu i wykręcił trzycyfrowy numer, łącząc się bezpośrednio z dowództwem.
– Bili? Tu Dick. Mam w biurze chłopaka, którego, jak sądzę, powinieneś wysłuchać. Pamiętasz, o czym mówiliśmy w ubiegły czwartek? Chyba mamy potwierdzenie… – krótka pauza. – Tak, dokładnie to, co mówię… Tak jest, sir, już jedziemy – Pipes odłożył słuchawkę. – McCafferty, dziękuję panu, że sprowadził pan do mnie swego przyjaciela. Pański raport przejrzymy po południu. Proszę się tu stawić o piętnastej trzydzieści. A pan, Toland, proszę za mną.
Godzinę później komandor-porucznik Robert M. Toland, rezerwista marynarki wojennej Stanów Zjednoczonych, dowiedział się, że na mocy polecenia sekretarza obrony przeniesiony zostaje do służby czynnej. Na razie był to tylko rozkaz dowódcy naczelnego Floty Atlantyckiej, ale wszelkie formalności miały zostać dopełnione w ciągu tygodnia.
Na lunch, który odbył się tego dnia w reprezentacyjnej sali budynku numer jeden, głównodowodzący Floty Atlantyckiej wezwał wszystkich podległych mu dowódców – trójgwiazdkowych admirałów odpowiedzialnych za siły powietrzne, flotę, okręty podwodne i jednostki zaopatrzenia. Kiedy pojawili się stewardzi, by zmienić nakrycia, prowadzona przyciszonymi głosami rozmowa ustała. Pięćdziesięcioletni, doświadczeni mężczyźni, którzy realizowali politykę rządu, byli już przygotowani na najgorsze, choć cały czas liczyli, że to nie nastąpi. Ciągle jeszcze mieli nadzieję, ale kiedy kończyli drugą filiżankę kawy, postanowili rozpocząć intensywne ćwiczenia floty i przeprowadzić przy okazji szereg niespodziewanych inspekcji. Następnego dnia dowódca Floty Atlantyckiej spotkał się z szefem operacji morskich, a jego zastępca, szef wywiadu, wsiadł w zwykły samolot pasażerski i udał się natychmiast do Pearl Harbour, by spotkać się ze swym odpowiednikiem dla Pacyfiku.
Toland trafił do Intencji, sekcji doradczej sztabu wywiadu dowództwa Floty Atlantyckiej.
OBSERWATORZY
Wydział Intencji mieścił się w niewielkim biurze na pierwszym piętrze. Normalnie pracowały tam cztery osoby. Nie było więc łatwo upchnąć Tolanda, zwłaszcza że należało pochować wszystkie sklasyfikowane materiały na czas, gdy cywilni pracownicy wnosili nowe biurko. Kiedy minęło już całe zamieszanie, Bob stwierdził, że ma akurat tyle miejsca, by usiąść lub wstać z obrotowego krzesła. Drzwi do pomieszczenia wyposażono w szyfrowy zamek z pięcioma wahadłowymi zapadkami ukrytymi w stalowej kasetce. Ulokowane w północno-zachodnim skrzydle kwatery głównej dowództwa floty biuro miało okratowane okna wychodzące na autostradę. Zasłaniały je ponadto grube, brązowe kotary. Ściany, niegdyś beżowe, spłowiały do koloru twarzy człowieka chorego na żółtą febrę.
Urzędował tam pułkownik piechoty morskiej, Chuck Lowe, który instalowanie się nowego pracownika obserwował w pełnym urazy milczeniu; powód Bob zrozumiał dopiero wtedy, gdy mężczyzna, wstał z krzesła.
– Nie będę już mógł jej swobodnie wyciągnąć – zrzędził Lowe, przeciskając się na drugą stronę biurka. Uścisnęli sobie dłonie.
– Co się panu stało w nogę, pułkowniku?
– Szkoła Wojny Górskiej w Kalifornii, dzień po Bożym Narodzeniu, jazda na nartach w czasie wolnym. Lekarze twierdzą, że w okolicach kostki goleń nigdy nie pęka – uśmiechnął się ironicznie. – Radzą, bym się nie drapał. Gips zdejmą za trzy lub cztery tygodnie. I znów będę mógł biegać. Przez trzy lata nie mogłem wyrwać dupy z wywiadu, a kiedy wreszcie wróciłem do swego pieprzonego pułku, musiało mi się to przytrafić. Witaj na pokładzie, Toland. Co pan myśli o kawie?
Dzbanek stał na najdalszej szafce. Pozostali trzej oficerowie, jak wyjaśnił Lowe, byli właśnie na odprawie.
– Widziałem twoje sprawozdanie dla dowództwa. Interesujący materiał. Jak myślisz, co kombinuje Iwan?
– Wygląda na to, że wzmacnia gotowość bojową wzdłuż granicy, pułkowniku…