– Tutaj możesz mi mówić Chuck.
– Świetnie, jestem Bob.
– Pracujesz w wywiadzie, w Narodowej Agencji Bezpieczeństwa, tak? Słyszałem, że jesteś jednym ze specjalistów od satelitów.
– Naszych i obcych, głównie naszych – skinął głową Toland. – Od czasu do czasu oglądam zdjęcia, ale przeważnie zajmuję się sygnałami. Tak właśnie przechwyciliśmy wiadomość o czterech pułkownikach. Potem przyszła kolej na wielką, nietypową dla tej pory roku ilość ćwiczeń operacyjnych. Pojawiło się dużo czołgów, a Iwan nie przejmował się zanadto, jeśli jakiś batalion wlazł na obsiane pole.
– I podejrzewasz, że trochę to dziwne bez względu na to, jak głupie mogłoby się wydawać, tak? Napisałeś całkiem obszerny raport. Razem z nim wywiad wojskowy dostarczył nam coś interesującego. Popatrz tylko.
Z manilowej koperty Lowe wyjął dwa zdjęcia formatu osiem na dziesięć i wręczył je Tolandowi. Przedstawiały ten sam fragment terenu, ale sfotografowany pod nieco innym kątem i w różnych porach roku. W górnym, lewym rogu widniała para prymitywnych chałup, w jakich mieszkają rosyjscy chłopi. Toland podniósł wzrok.
– Kołchoz?
– Tak. Numer 1196, mały, około dwustu kilometrów na północny zachód od Moskwy. Czym te dwa zdjęcia się różnią?
Toland znów popatrzył na fotografie. Na jednej ciągnęły się prostą linią ogrodzone działki o powierzchni mniej więcej czterech kilometrów kwadratowych każda. Na drugiej zobaczył cztery nowe zagony objęte płotem i jeden dwukrotnie większy.
– Przysłał mi to pułkownik, z którym kiedyś pracowałem. Pomyślałem sobie, że to zabawne; wiesz, wyrosłem na farmie produkującej kukurydzę w Iowa.
– Więc Iwan powiększa ilość prywatnej ziemi?
– Na to wygląda.
– Ale wcale tego nie rozgłaszał. Nigdzie o tym nie czytałem.
Toland nie studiował wewnętrznego, rządowego biuletynu „National Intelligence Digest", ale na pewno dotarłyby do niego w kantynie Agencji jakieś plotki na ten nieszkodliwy w gruncie rzeczy temat. Ludzie wywiadu, jak wszyscy inni, lubili sobie pogadać. Lowe lekko potrząsnął głową.
– I to jest właśnie trochę dziwne. Taką rzecz powinni byli roztrąbić. Gazety określiłyby to mianem kolejnego przejawu „liberalizacji".
– Może tylko w tym jednym kołchozie?
– To samo dzieje się w pięciu innych miejscach. Zasadniczo naszych satelitów zwiadowczych używamy do innych celów. Te zdjęcia zrobiły chyba wtedy, kiedy nie było innych informacji. Ważne cele zapewne zakryte były chmurami.
Toland przytaknął. Satelity zwiadowcze stosowano do szacowania radzieckich zbiorów rolnych, lecz te zdjęcia pochodziły z późniejszej pory roku. Rosjanie dobrze znali prawdę o tych urządzeniach, bo przez ponad dziesięć lat prasa pisała o tym otwarcie, wyjaśniając powód zatrudnienia w wywiadzie zespołu specjalistów z amerykańskiego Departamentu Rolnictwa.
– Nie wcelowali w porę roku. Mam na myśli to, że nic im ta ziemia nie dała, skoro teraz została podarowana rolnikom. Zdjęcia dostałem w zeszłym tygodniu, ale myślę, że są nieco starsze. Zrobiono je w czasie zasiewów. Zima trwa u nich bardzo długo, ale pamiętaj, że położenie geograficzne kompensuje to niezwykle długimi dniami w lecie. Podejrzewam, że jest to jakaś akcja zakrojona na skalę ogólnokrajową. Zbadaj to, Bob – oczy pułkownika zwęziły się na chwilę.
– Bardzo mądre posunięcie z ich strony. W dużym stopniu rozwiązuje problem wyżywienia, zwłaszcza w gospodarstwach warzywniczych; rozumiesz: pomidory, cebula i tak dalej.
– Może. Musisz również uwzględnić fakt, że ich rolnictwo opiera się głównie na pracy fizycznej, nie na maszynach. Jaki jest aspekt demograficzny tego posunięcia?
Toland zamrugał oczyma. W marynarce Stanów Zjednoczonych pokutowało przekonanie, że piechota morska, której głównym zadaniem jest atakowanie gniazd karabinów maszynowych, składa się z natury z tępaków.
– Większość kołchoźników to ludzie stosunkowo starzy. Średnia wieku waha się w okolicach pięćdziesięciu lat. Prywatne działki więc uprawia starsze pokolenie, podczas gdy prace zmechanizowane, jak prowadzenie kombajnów i ciężarówek…
– Co jest też dużo lepiej płatne…
– …wykonują młodsi robotnicy. Twierdzisz, że w ten sposób powiększają produkcję żywności bez udziału mężczyzn… w wieku poborowym?
– Bo tak trzeba na to patrzeć – odparł Lowe. – Politycznie to dynamit. Nie można odbierać ludziom tego, co już posiadają. Na początku lat sześćdziesiątych pojawiły się pogłoski – nawet chyba zmyślone – że Chruszczow zamierza ograniczyć, czy w ogóle zlikwidować, prywatne działki należące do tych biedaków. Zrobiło się piekło! Chodziłem wówczas do szkoły językowej w Monterey i pamiętam rosyjskie gazety. Całymi tygodniami to dementowały. Owe prywatne zagony są najbardziej produktywnym sektorem radzieckiego rolnictwa. Stanowią niecałe dwa procent ich ziemi rolnej, a dostarczają około połowy owoców i ziemniaków oraz ponad jedną trzecią jaj, warzyw i mięsa. Do licha, to jedyna część ich przeklętego systemu rolnego, która funkcjonuje. Rosyjskie grube ryby wiedziały, że gdyby dać ludziom ziemię, można byłoby rozwiązać problem niedoborów żywności, ale ze względów politycznych nie mogły się na to zdecydować. Oznaczałoby to, że państwo sponsoruje całą nową generację kułaków. I tak to trwało. Obecnie wszystko wskazuje na to, że wreszcie postanowili odrobić zaległości bez nadawania sprawie rozgłosu. Jednocześnie ta historia z podniesieniem stanu gotowości bojowej. Nie wierzę w zbiegi okoliczności, mimo że jestem tylko tępym oficerem liniowym forsującym plażę.
W kącie na wieszaku wisiała bluza jego munduru. Roland pił kawę i spoglądał na cztery rzędy baretek. Dostrzegł tam trzy, powtarzające się gwiazdki orderu za Wietnam. I Krzyż Marynarski. Ubrany w oliwkowozielony sweter marines Lowe nie był postawnym mężczyzną, a jego środkowo-zachodni akcent sprawiał wrażenie, iż człowiek ten podchodzi do życia bardzo luźno, jest nim prawie znudzony. Lecz brązowe oczy mówiły coś przeciwnego. Pułkownik Lowe zastanawiał się już nad informacjami Tolanda i nie był nimi bynajmniej zachwycony.
– Chuck, jeśli oni naprawdę szykują jakąś akcję, akcję na wielką skalę, nie powinni robić takiej afery wokół paru oficerów. Wyjdą na jaw jeszcze inne rzeczy… Zaczną coś kombinować z masami.
– Tak, to kolejna rzecz, którą musimy się zająć. Wysłałem już wczoraj odpowiedni wniosek do wywiadu wojskowego. Kiedy ukaże się najbliższy numer „Czerwonej Gwiazdy", nasz attache w Moskwie przyśle nam natychmiast kopię drogą satelitarną. Jeśli zamierzają coś takiego robić, z pewnością znajdzie to wyraz w „Krasnej Zwiezdie". Bob, otworzyłeś puszkę z bardzo interesującymi robakami, ale nie będziesz ich badać sam.
Toland skończył kawę. Rosjanie wycofali całą klasę atomowych okrętów podwodnych uzbrojonych w rakiety. Prowadzili rokowania rozbrojeniowe w Wiedniu. Kupowali pszenicę od Ameryki i Kanady, płacąc za nią zadziwiająco dobrze, pozwolili nawet amerykańskim okrętom sprzedać po drodze dwadzieścia procent ładunku. Jak to wszystko ma się do siebie? Logicznie nie posiadało żadnego związku; z jednym tylko wyjątkiem. Ale to było niemożliwe. Niemożliwe?
Grzmiąca salwa 125-milimetrowego działa czołgowego wystarcza, by zedrzeć z głowy czuprynę – pomyślał Aleksiejew, lecz po pięciu godzinach manewrów w zasłoniętych ochraniaczami uszach słyszał już tylko tępy, dudniący łoskot. Jeszcze rano teren porastała trawa i młode drzewa; teraz była to oskalpowana ziemia, pełna błota i głębokich kolein po gąsienicach czołgów T-80 oraz transporterów opancerzonych BMP. Pułk trzykrotnie już powtarzał ten sam manewr, symulując atak czołgów i piechoty wspieranej wozami bojowymi na dysponującego taką samą siłą nieprzyjaciela. Dziewięćdziesiąt ruchomych dział i bateria wyrzutni rakietowych dawały wsparcie artyleryjskie. Trzy razy!