Aleksiejew zdjąwszy hełm i ochraniacze z uszu, spojrzał na dowódcę pułku.
– Pułk gwardii, tak, towarzyszu pułkowniku? Elitarna jednostka Armii Czerwonej? Te mamincycki nie potrafiłyby ochronić tureckiego burdelu, a w środku byliby jeszcze gorsi! Co wyście robili przez ostatnie cztery lata, dowodząc tym cyrkiem na kółkach, towarzyszu pułkowniku? Wasi żołnierze polegliby już trzy razy! Obserwatorzy artyleryjscy podają niewłaściwe cele, czołgi i wozy z piechotą nie potrafią skoordynować manewrów, a celowniczowie w czołgach nie mogą trafić w obiekty trzymetrowej wysokości! Gdyby tego górskiego grzbietu broniły siły Paktu Atlantyckiego, wy, pułkowniku, i wszyscy wasi ludzie dawno już bylibyście martwi! – Aleksiejew studiował twarz podwładnego. W oczach pułkownika pojawiał się na przemian to paniczny strach, to iskry nieprzytomnej furii. Bardzo dobrze. – To nie ludzie stanowią dla Państwa problem, ale sprzęt. Sprzęt jest drogocenny, drogocenne jest paliwo, drogocenna jest amunicja, a najważniejsze, drogocenny jest mój czas! Towarzyszu pułkowniku, teraz muszę was opuścić. Najpierw się wyrzygam, a potem pojadę do siebie. Ale wrócę. Kiedy już tu będę z powrotem, przeprowadzimy ćwiczenia jeszcze raz. Wasi ludzie, towarzyszu pułkowniku, wykonają zadanie prawidłowo; w przeciwnym razie, towarzyszu, resztę waszego nędznego życia spędzicie na liczeniu drzew!
Aleksiejew odszedł ciężkim krokiem, nie odpowiadając nawet na honory, jakie oddał mu pułkownik. Podszedł do otwartych przez adiutanta, pułkownika wojsk pancernych, drzwi samochodu i wsiadł do środka. Pułkownik za nim.
– Jakoś poszło, co? – odezwał się Aleksiejew.
– Jeszcze nie najlepiej, ale wyraźny postęp – przyznał pułkownik. – Zostało im sześć tygodni, potem ruszą na zachód.
Nie powinien był tego mówić. Aleksiejew, który dwa ostatnie tygodnie spędził na wdrażaniu dyscypliny w tej dywizji, poprzedniego dnia dowiedział się właśnie, że zostanie ona skierowana do Niemiec, nie do Iraku i Iranu, jak zakładał nie dokończony wciąż plan autorstwa samego Aleksiejewa. Odebrano mu już cztery dywizje – wszystkie stanowiące doborowe jednostki czołgów gwardyjskich – co powodowało, że dowództwo południowo-zachodniego teatru co chwilę musiało modernizować plan operacji w Zatoce Perskiej. Błędne koło. Pracował więc z jednostkami gorzej przygotowanymi, a tym samym z konieczności poświęcał im więcej uwagi kosztem czasu przeznaczonego na dopracowanie scenariusza, który powinien być już gotów dwa tygodnie wcześniej.
– Czeka ich bardzo pracowite sześć tygodni. A co sądzicie o dowódcy? – zapytał pułkownik.
Aleksiejew wzruszył ramionami.
– Zbyt długo już tam tkwi. Ma czterdzieści lat i jest za stary, by sprawować dowództwo w takiej jednostce. Zbyt wiele uwagi poświęca tej cholernej musztrze, a za mało gania ich po poligonie. Ale to uczciwy człowiek, zbyt uczciwy, by miał liczyć drzewa.
Aleksiejew roześmiał się ponuro. Było to rosyjskie powiedzenie, pochodzące jeszcze z czasów carskich. O zsyłanych na Syberię ludziach mówiło się, że nie mają tam nic innego do roboty, jak tylko liczyć drzewa. Kolejna rzecz, którą zmienił Lenin. W obecnych czasach w gułagach roboty było aż nadto.
– Ostatnie dwa razy wypadły nieźle – powiedział Aleksiejew. – Ten pułk i cała dywizja będą gotowe.
– Mostek kapitański, tu sonar: kontakt na współrzędnej zero-dziewięć-cztery! – zaskrzeczał głośnik umieszczony na ściance działowej. Komandor Morris odwrócił się w fotelu w stronę oficera pokładowego. Ten skierował lornetkę ku punktowi podanemu przez hydrolokację. Nic nie dostrzegł.
– Pozycja czysta.
Morris wstał z fotela.
– Ogłosić Procedurę l-AS.
– Tak jest. Stanowiska bojowe – potwierdził oficer pokładowy.
Pełniący wachtę bosmanmat ruszył do mikrofonu i trzykrotnie dał sygnał gwizdkiem.
– Przedziały załogi, pomieszczenia ogólne. Wszyscy na stanowiska bojowe. Atak jednostki podwodnej.
Rozdzwoniły się dzwonki alarmowe i leniwa, spokojna, przedpołudniowa wachta skończyła się w jednej chwili. Morris przeniósł się na rufę i zszedł po drabince do centrum informacji bojowej. Komendę nad mostkiem przejął pierwszy oficer, pozwalając tym samym kapitanowi osobiście zająć się bronią i wskaźnikami w newralgicznym ośrodku taktyki. Okręt zaroił się od biegnących na wyznaczone stanowiska ludzi. Opuszczano grodzie i zamykano zawory, zapewniające okrętowi wodoszczelność wszystkich przedziałów. Przygotowywano sprzęt ratowniczy. W niecałe pięć minut okręt był gotów do walki. W porządku – pomyślał Morris, kiedy z głośnika usłyszał: „Załoga na stanowiskach! Gotowość bojowa pełna!" Od chwili opuszczenia Norfolk, to znaczy od czterech dni, podobne alarmy ogłaszane były przeciętnie trzy razy na dobę. Był to rozkaz dowództwa nawodnych sił morskich na Atlantyku. Nikt tego nie potwierdził, ale Morris był święcie przekonany, iż informacje jego przyjaciela stały się przysłowiowym kijem włożonym w mrowisko. Zdwojono ilość ćwiczeń i ogłoszono stan podwyższonej gotowości bojowej. Największe zdumienie jednak budził fakt, iż wszystko to kolidowało z precyzyjnym harmonogramem napraw i remontów – z czymś, co dotąd było nienaruszalne.
– Wszystkie stanowiska obsadzone. Gotowość bojowa – dobiegło z głośnika. – Na całym okręcie obowiązuje Procedura Zebra.
– Doskonale – odezwał się oficer taktyczny.
– Proszę o raport – polecił Morris.
– Sir, radary nawigacyjne i powietrzne w pogotowiu, pracuje sonar bierny – zameldował oficer taktyczny. – Kontakt z okrętem podwodnym płynącym na chrapach. To było jasne od początku. Przeglądamy taśmy z analizą ruchów celu. Jego pozycja zmienia się bardzo szybko. Za chwilę będziemy mieli dokładne dane, ale wiemy, że znajduje się na kursie zbliżonym do naszego, w odległości nie większej niż dziesięć mil.
– Czy już wysłano wiadomość do Norfolk?
– Czekamy na rozkazy.
– Bardzo dobrze. Zobaczymy, czy uda się go nam docisnąć.
Po piętnastu minutach helikopter „Pharrisa" rzucił do morza, dokładnie nad okrętem, pławy sonarowe i potężny, aktywny hydrolokator fregaty zaczął smagać obiekt swymi falami. Mieli robić to tak długo, aż radziecka jednostka podwodna przyznałaby się do porażki i wróciła do pozycji chrap – albo wymknęłaby się fregacie, co kompletnie by Morrisa skompromitowało. Cel tych bezkrwawych ćwiczeń był oczywisty: poderwać zaufanie kapitana do swego okrętu, swojej załogi i do samego siebie.
Znajdowali się tysiąc mil od brzegu, kierując się na północny wschód z szybkością dwudziestu pięciu węzłów. Załoga była w najwyższym stopniu rozczarowana. Obiecane, trzytygodniowe wywczasy w Norfolk skrócono do ośmiu dni – bardzo gorzka pigułka po ostatnim, długim rejsie. Przerwano im wszystkie wycieczki i wakacje, nawet niewielkie naprawy, które mieli wykonać technicy lądowi, spadły na barki załogi. W dwie godziny po zanurzeniu McCafferty otworzył zapieczętowaną kopertę i ogłosił załodze rozkazy: dwa tygodnie ostrych ćwiczeń w tropieniu i niszczeniu torpedami przeciwnika. Potem rejs na Morze Barentsa w kolejnej misji wywiadowczej. To ważne zadanie – dodał od siebie kapitan. Słyszeli to już przedtem.
WSTĘPNE OBSERWACJE
Bob miał nadzieję, że mundur leży na nim bez zarzutu. Była środa, szósta trzydzieści rano, ale on już od czwartej przygotowywał się do kolejnej odprawy w dowództwie floty. Przeklinał w duchu głównego szefa, który zapewne na popołudnie umówił się na partię golfa i dlatego naradę zwołał o tak wczesnej porze. Toland od kilku tygodni poobiednie godziny spędzał podobnie – na przeglądaniu napływających nieustannym strumieniem danych wywiadu i kopii radzieckich publikacji, które zalegały każdą szafkę w Intencjach.