– Jakie więc widzicie rozwiązanie, Michaile Edwardowiczu? – zapytał z niebywałą troską w głosie minister obrony.
– Towarzysze, musimy dźwignąć ten ciężar, wprowadzając jednocześnie wszelkie możliwe usprawnienia na każdym szczeblu naszej gospodarki – Siergietow nie próbował nawet wspomnieć o wzrastającym imporcie ropy.
Obecny kryzys doprowadzić musiał do trzykrotnego wzrostu importu, podczas gdy rezerwy twardych walut z trudem pozwalały na podwojenie zakupów tego surowca za granicą.
– Musimy podnieść produkcję i jakość wiertnic wytwarzanych w wołgogradzkiej „Barykadzie". Ponadto, by rozwinąć na szeroką skalę poszukiwania i eksploatację złóż na znanych już polach, czeka nas zakup innej, zachodniej aparatury, niezbędnej do tych prac. Duże szansę upatruję również w budowie nowych elektrowni atomowych. Powinniśmy też wprowadzić reglamentację paliw dla transportu drogowego i samochodów osobowych. Te dziedziny bowiem, jak wszyscy wiemy, pochłaniają aż jedną trzecią całych naszych zasobów. Możemy również chwilowo zmniejszyć dostawy paliw dla wojska oraz przestawić część sektora zbrojeniowego na inną, niezbędną produkcję przemysłową. Czekają nas trzy ciężkie lata. Ale tylko trzy.
Siergietow na podkreślenie tych słów uderzył dłonią w plik notatek.
– Towarzyszu, wasze doświadczenie w kwestii polityki zagranicznej i spraw związanych z obronnością kraju jest raczej niewielkie, prawda? – spytał minister obrony.
– Nigdy nie udawałem, że jest inaczej, towarzyszu ministrze – odparł ostrożnie Siergietow.
– Zatem wyjaśnię wam, czemu proponowane przez was rozwiązania są nie do przyjęcia. Gdybyśmy zastosowali się do waszych rad, Zachód natychmiast dowiedziałby się o kryzysie, jaki przechodzimy. Zakup dużej ilości aparatury niezbędnej do produkcji ropy oraz zakrojone na ogromną skalę prace remontowe w Niżnewartowsku zdradziłyby nas natychmiast, pokazując Zachodowi naszą słabość. Na pewno by to wykorzystali. A wy tu nam jednocześnie – walnął pięścią w ciężki, dębowy stół – proponujecie reglamentację paliwa dla jedynych sił, które mogą nas przed Zachodem obronić.
– Towarzyszu ministrze obrony, jestem inżynierem, nie wojskowym. Pytaliście o rozwiązania techniczne, więc je przedstawiłem – Siergietow starał się mówić cicho i spokojnie. – Sytuacja jest bardzo poważna, ale nie będzie miała wpływu, na przykład, na nasze formacje rakiet strategicznych. Czyż nie obronią nas przed imperialistami w czasie, gdy będziemy wychodzili z kryzysu?
Cóż innego stworzyli? – zadawał sobie pytanie Siergietow. Olbrzymie sumy wpadały w ten przepastny, pozbawiony dna worek. Czyż to za mało by dziesięciokrotnie pokonać Zachód? Dwudziestokrotnie? A tu ciągle mało i mało!
– Poza tym, czy nie przyszło wam nigdy do głowy, że Zachód mógłby nam niczego nie sprzedać? – zapytał partyjny teoretyk.
– A kiedy kapitaliści odmówili nam sprzedaży?
– A kiedy kapitaliści mieli taką okazję? – wtrącił sekretarz generalny. – Po raz pierwszy Zachód może nas zdławić zaledwie w ciągu roku. Co się stanie, jeśli odmówią nam również sprzedaży zboża?
Tego Siergietow nie wziął pod uwagę. W ciągu ostatnich jedenastu lat siedem było nieurodzajnych i Związek Radziecki musiał kupować olbrzymie ilości pszenicy. W bieżącym roku dostawcami mogły być tylko Ameryka i Kanada. Zła pogoda na półkuli południowej spowodowała nieurodzaj również w Argentynie i, na trochę mniejszą skalę, w Australii; Stany Zjednoczone natomiast i Kanada miały, jak zwykle, wspaniałe zbiory. Trwające aktualnie w Waszyngtonie i Ottawie negocjacje szły jak najlepszym torem. Amerykanie nie czynili żadnych przeszkód, z tym tylko, że przy tak wysokim kursie dolara ziarno było stosunkowo drogie. Lecz załadunek zboża na okręty mógł trwać miesiące. Siergietow pomyślał, że w krytycznej sytuacji łatwo byłoby pod byle pretekstem opóźnić lub całkowicie wstrzymać załadunek ziarna w Nowym Orleanie i Baltimore. Rozejrzał się po sali. Dwudziestu dwóch mężczyzn, z których tylko trzynastu miało prawo podejmowania wiążących decyzji – a jeden i tak skazany już był na odejście – w milczeniu rozważało problem ponad dwustu pięćdziesięciu milionów radzieckich robotników i chłopów, którzy siedzieć będą po ciemku i o głodzie, podczas gdy wojska Armii Czerwonej, Ministerstwa Spraw Wewnętrznych oraz KGB unieruchomione zostaną przez brak paliwa.
Członkowie Politbiura należeli do najbardziej wpływowych ludzi na świecie i dysponowali władzą większą niż elity rządzące na Zachodzie. Nie podlegali nikomu; ani Komitetowi Centralnemu Partii Komunistycznej, ani Radzie Najwyższej, a już na pewno nie obywatelom swego kraju. Ludzie ci od lat nie chodzili moskiewskimi ulicami; przemykali tylko nimi zamknięci w wytwornych, robionych na zamówienie wozach, przemierzając stałe trasy między Kremlem a swymi luksusowymi mieszkaniami w Moskwie lub obowiązkowymi daczami leżącymi poza miastem. Jeśli w ogóle robili zakupy, to dokonywali ich w specjalnie strzeżonych, zarezerwowanych dla elity sklepach. Leczyli się w rządowych klinikach i uważali się za panów swego losu.
I oto po raz pierwszy zaczęło im świtać w głowach, że oni też, jak inni ludzie, podlegają zmiennym kolejom losu, wobec którego bezsilna jest nawet wszechpotężna władza. Żyli w kraju, którego mieszkańcy nędznie się odżywiali i nędznie mieszkali, a jedynym artykułem, którego mieli w nadmiarze, były wymalowane wszędzie symbole i slogany o radzieckim Braterstwie i Postępie. Siergietow dobrze wiedział, że niektórzy ze zgromadzonych przy stole mężczyzn w te hasła wierzyli. Czasami, gdy wspominał młodzieńcze ideały, on sam w nie wierzył. Ale radziecki Postęp nie nakarmi narodu. Jak długo przetrwa Braterstwo, jeśli jest udziałem ludzi głodnych, zmarzniętych i żyjących bez światła? Czy wciąż będą dumni z rakiet rozmieszczonych w syberyjskich lasach? Z tysięcy czołgów i karabinów produkowanych każdego roku? Czy dalej będą czerpać natchnienie z unoszącej się na niebie, nad ich głowami stacji kosmicznej „Salut"? A może po prostu zaczną się zastanawiać, czym się żywi elita? Przed niespełna rokiem, kiedy Siergietow był jeszcze sekretarzem regionalnym w Leningradzie, nie znosił relacji własnych współpracowników o żartach i narzekaniach, jakie słyszało się w kolejkach po dwa bochenki chleba, tubkę pasty do zębów czy parę butów. Ale nawet wtedy, oderwany już od utrapień codziennego życia w Związku Radzieckim, często się zastanawiał, czy pewnego dnia spoczywający na barkach prostego robotnika ciężar nie stanie się zbyt wielki. Jak mógł się tego wówczas dowiedzieć? Jak ma się tego dowiedzieć teraz? Czy wiedzą o tym ci starcy?
Naród – używali tego rzeczownika rodzaju męskiego, oznaczającego mniej niż nic, zgwałconego we wszystkich swoich znaczeniach – to pozbawione twarzy masy mężczyzn i kobiet, harujących od świtu do nocy w pocie czoła w Moskwie, w każdym innym zakątku wielkiego kraju, w fabrykach i kołchozach; ich myśli ukryte są pod nieruchomymi maskami bez uśmiechu. Członkowie Politbiura twierdzili, że robotnicy i chłopi nie zazdroszczą im luksusu, skoro towarzyszy temu aż taka odpowiedzialność. Ostatecznie warunki życia poprawiły się. Taka była umowa. Ale obecnie mogła zostać w każdej chwili zerwana. Co wtedy? Mikołaj II tego nie wiedział. Ale ci mężczyźni tak.
Ciszę przerwał minister obrony:
– Musimy zdobyć odpowiednią ilość ropy. To wszystko. Alternatywą będzie załamanie się gospodarki, głód oraz osłabienie militarne kraju. A to jest nie do przyjęcia.