Выбрать главу

W tej chwili nad konsolą kominka zaświecił czerwony sygnał. Frazer przystąpił do niszy i zdjął słuchawkę telefonu.

— To doktor — zwrócił się do nas. — Wzywa nas do laboratorium. Może jakieś nowości, już schodzimy — dodał, zwracając się do słuchawki. Wstaliśmy wszyscy. Mr Gedevani wyjął z kieszeni szczoteczkę, oczyścił swoją marynarkę, spojrzał badawczo w lustro, które wisiało między szafami, i skierował się do drzwi. Poszliśmy za nim.

W laboratorium był tylko doktor. Na długim stole stało kilka aparatów, a tajemnicza czarna gruszka umocowana w statywie jak jakiś trujący, ale już nieszkodliwy owoc, połączona była, jak zauważyłem, z czułym galwanometrem.

— Ciekawa rzecz: on wydziela słabe prądy jak pobudzona, żywa plazma — zwrócił się doktor do nas. — Prądy podobne do tych, jakie daje pobudzony mózg ludzki. Trzeba będzie złożyć dobry i czuły aparat zapisujący. Być może, że to będzie droga do zrozumienia go: proszę popatrzeć.

Doktor wziął do ręki małą latarkę elektryczną i zaświeciwszy ją, zbliżył do tej części gruszki, która posiadała podziurkowane przezroczyste okienko. W chwili, gdy padł na nie promień świetlny, strzałka galwanometru zakołysała się kilka razy dość silnie.

— Typowa reakcja fototropiczna — powiedział doktor.

Profesor wydawał się mało zachwycony.

— Ja myślę, że tą drogą trzeba długich żmudnych badań. Co pan chce zrobić?

— Będę eksponował przed okienkiem światło różnego natężenia, potem kolory, odcienie, wreszcie może rysunki jakieś i badał reakcję.

— Elektryczną, naturalnie?

— No tak, chwilowo co innego jest niemożliwe. Panowie widzą: gruszka posiada na dole dwadzieścia siedem cienkich drucików, jakby kabli, które łączą się z odpowiednimi gniazdkami rozetki w maszynie. Badałem poszczególne odprowadzenia prądu z tych kabelków i szczególna rzecz: niektóre reagują tylko na światło, inne nie.

— Ile reaguje na światło? — spytałem.

— Zdaje się, że są trzy takie druciki.

Doktor połączył dwa inne druciki z galwanometrem i pokazał, że teraz światło nie daje żadnej reakcji. Zbliżyłem się i przyłożyłem rękę do gruszki. Galwanometr drgnął.

— Oho, być może, że to ciepło pańskiej ręki, więc byłyby to drogi rejestracji zmian termicznych? Spróbujemy inaczej.

Rozpoczął nowe doświadczenia. Z chaosu faktów zdawał się wyłaniać coraz jaśniejszy obraz: cieniutkie kabelki służyły do recepcji różnych zmian fizycznych otoczenia. Po kolei wykryliśmy receptory natężenia pola elektrycznego, jego częstości i zmienności, ale to było zaledwie kilka drucików. Przeważająca ich część pozostała zagadkowa. Przemienialiśmy bodźce chemiczne i cieplne, magnetyczne i dźwiękowe — bez żadnego wyniku.

— Trudna sprawa — odezwał się wreszcie doktor. — Być może ta samoistna gruszka nie jest całością dla siebie? Myślałem, że zorganizowana plazma na Marsie poszła inną drogą niż na Ziemi: tutaj musiała sama sporządzić sobie w drodze ewolucji aparat ruchowy, pokarmowy, system pośredniczenia z otoczeniem, to jest organy czucia i układ nerwowy, a na Marsie było inaczej, znacznie prościej. Utworzyła się plazma myśląca, ale dosyć niedołężna, która przyspieszyła ewolucję przez to, że sporządziła sobie maszynę do poruszania się, widzenia, słyszenia i ochrony przed zniszczeniem. W takim razie badanie samej gruszki będzie mało wartościowe.

Profesor słuchał tych słów i kiwał głową.

— Tak, tak… to jest właśnie najbardziej nieludzka rzecz, jak się któryś z panów wczoraj wyraził, jaka może napotkać człowieka, w tym jej cudowna trudność… — Zwrócił się do doktora: — To nic, nie zrażać się, pracuj pan dalej. Pójdziemy teraz do naszych konstruktorów…

W wielkiej hali montażowej, którą ujrzałem po raz pierwszy, panował piekielny łoskot. Na długich szynach z prasowanego ebonitu poruszały się powoli, majestatycznie dwa olbrzymie słupy z porcelany, na których były umieszczone ogromne kule niklowe. Pomiędzy nimi biegła w postaci jasnofioletowej, grzmiącej i trzepoczącej taśmy błyskawica, która skakała, jakby usiłując się urwać z gigantycznego iskiernika. Echo gromów szło od szklanych stropów.

Betonowa podłoga dygotała pod nogami. W pierwszej chwili wydało mi się, że hala jest pusta, ale ujrzałem, że pomiędzy wózkami, na których zmontowane były słupy i kule iskiernika, stał przyrząd podobny do odwróconej wielkiej gruszki, zbudowany z matowego metalu, a przy nim mała postać w azbestowym skafandrze. Kiedy się odwróciła, ujrzałem za szybką ze szkła ołowianego błysk zębów. Był to inżynier Fink, który się do nas uśmiechał. Inżynier podniósł obie ręce do góry i skrzyżował je. Na ten znak iskra znikła i uszy moje napełniło huczące dudnienie nagle powstałej ciszy. Inżynier zrzucił z głowy maskę i ocierał spocone czoło.

— Wszystko idzie dobrze — powiedział. — Próbujemy wprawić maszynę w ruch bez pomocy energii atomowej, której nie umiemy jeszcze opanować, trzeba do tego dwu, trzech milionów wolt.

— Czy będzie pan nam mógł na wieczór przygotować choćby pobieżny szkic maszyny: jej zasad działania, poszczególne organy i co najważniejsze, myśl konstrukcyjną, którą ona wyraża, chociażby w zarysie?

Inżynier kiwnął głową.

— Dużo pan żąda, profesorze… Spróbuję, ale zaznaczam: proszę sobie nie robić wielkich nadziei. Najgorsze jest to, że maszyna ta jest tak diablo prosta, tak bardzo obywa się bez wszelkich oczywistych dla mnie urządzeń przemiany energii, że aż strach bierze… na przykład energia atomowa przechodzi wprost w elektryczną albo cieplną, proszę spojrzeć.

Poprowadził nas do zaciemnionego kąta hali. Stał tam inżynier Lindsay, który przymocował właśnie do wnętrza bezwładnego czarnego stożka Marsjanina dwa grube, opancerzone dzwonkami porcelany kable. Inżynier wepchnął nas do małej kamery z ołowiu, wskazał w milczeniu na przeziernik i wyszedł. Widziałem jeszcze, jak przystąpił do marmurowej tablicy rozdzielczej wiszącej na ścianie i pchnął długi hebel. Znowu ogłuszający łoskot sztucznej błyskawicy rozdarł powietrze. Fioletowe błyski rozjaśniały wszystkie zakamarki sali, upiorne światło błyskało na naszych twarzach. Spojrzałem na stożek — inżynier Lindsay stał przy nim, przymocował coś i nagle wsadził rękę, ubraną w wielką czerwoną rękawicę, do otworu wywierconego przez świder.

Zdaje mi się, że krzyknąłem. Bezładnie leżące wężownice stożka zaczęły drgać, ruszać się, bić o ziemię jak w ataku wściekłości. Inżynier manipulował dalej. Teraz macki podniosły się powoli, drgając tylko końcami, i zawisły w powietrzu. Wreszcie jedna z nich przybliżyła się do zwisającej na linie ze stropu płyty stalowej. Zdziwiłem się, po co ta płyta tam wisi, ale rychło stało się to zrozumiałe. Tępy czarny koniec wężownicy zbliżył się do stalowego bloku. Być może było to złudzenie, ale zdawało mi się, że płyta w środku poczerwieniała. Nagle lina zadrgała, blok stali począł się poruszać jak wielkie wahadło i oto w jego centrum ukazał się otwór, przez który macka przeszła swobodnie na drugą stronę i cofnęła się. Lindsay podniósł lewą, wolną rękę — błyskawica urwała się z trzaskiem i zgasła — i macki upadły bezsilnie na ziemię, przerywając niezwykłą iluzję życia. Wyszliśmy z kabiny.

— Inżynier Lindsay wcale się nie mylił, prawda? — powiedział Fink, prowadząc nas do drzwi. — A to tylko jedna z wielu możliwości…

— Pan ciągle tylko o możliwościach technicznych — rzekł profesor.

— A o czym by innym? — Inżynier zdawał się nie rozumieć.

— A to, że pan… No tak, pan tak musi, ale i doktor także… Chodzi o sposób podejścia, zbliżał się, a to tylko oddala… Proszę bardzo — zakończył profesor — ja żadnych wskazówek udzielać się nie ośmielam, ale proszę: miej pan na oku przede wszystkim syntezę. Analiza jest także ważna, ale nie można się w jej szczegółach gubić. Czy nie prościej, gdyby on nas sam mógł o wszystkim objaśnić?

Inżynier śmiał się bezgłośnie.

— Nie na darmo nazywają pana u nas starym metafizykiem, proszę, nie gniewaj się pan, profesorze…

— Czy dlatego, że wierzę w Boga i inne dziwne rzeczy, które ciasnogłowym nie mogą się pomieścić w ich grządkach mózgowych? — zapytał cicho profesor. — Jeżeli tak, to jakże mogę się o to obrazić? Tak zrozumiana nazwa metafizyka mogłaby być tylko komplementem.