— Byłem tam… proszę mi wierzyć… chociaż takie niesamowite działy się rzeczy, ale, dalibóg, przysięgam, widziałem, bo tam się palą zapasowe światła, Fink pracuje z Marsjaninem.
— Chce pan powiedzieć, że nad nim? Że mu się udało znów go unieszkodliwić? — spytał szybko profesor.
— Nie, chcę powiedzieć to, co mówię: widziałem, że Fink pracuje jakby pod kierownictwem Areanthropa. Wołałem go po nazwisku… pytałem, a on nie odpowiadał.
— Może to nie był Fink? — spytał Gedevani. Nie miałem do niego cierpliwości:
— Nie, to była moja ciocia. Panie profesorze, czy pan mi wierzy?
— Wierzę panu, stary osioł ze mnie… Ale to i wasza wina. Nie pańska — dodał nie podnosząc głowy, gdy zdziwiony spojrzałem na niego. — Pan jedyny z nas był najbardziej praktyczny i nieufny, a my chcieliśmy się zabawić w doświadczenia: ot, spętać baranka i dalejże, na stół operacyjny. Masz tu baranka. — Skończył, uderzając pięścią o dźwigar, przy którym staliśmy. — Teraz zastanówmy się, co robić. Czy są tu jakieś okoliczności do siedzenia?
Było kilka trójnogów. Profesor zaczął się sadowić na jednym, krzywiąc twarz.
— Nie ma co się zastanawiać, to jest koniec. Trzeba poszukać Burke’a, niech da automobil. Ja jadę — powiedział Gedevani, któremu wciąż było niedobrze.
— Odbieram panu głos — profesor już przyszedł do siebie. — Będziemy się naradzać nie nad sposobem ucieczki, ale nad tym, co dalej robić z nim. Aha, jeszcze jedna rzecz: gdzie jest doktor?
— Nie widziałem go dzisiaj, a gdzie był rano?
— Miał zaglądnąć do pana, a potem chciał zrobić jakieś doświadczenie z tym płynem centralnym w laboratorium — odpowiedział Frazer.
— Proszę panów — twarz profesora ściągnęła się — nie ma czasu na ględzenie i koszałki — opałki. Czy są jeszcze pociski gazowe?
— Są na dole, ale nie wiem, czy on ich nie zniszczył — powiedziałem. — Kiedy braliśmy je, zostało jeszcze dobre trzydzieści sztuk. Pójść można, bo zdaje się, że Marsjanin nie opuszcza Finka.
— Panowie — powiedział profesor — chociaż może komuś wskazówki moje mogą wydać się dziwne, zarządzam tak: proszę przynieść pociski gazowe, naładować miotacze i skierować na drzwi. My z maskami będziemy siedzieć tu i każdy opowie, co widział w czasie swojej… nieprzytomności. Może to nam co pomoże. Jeśli idzie o mnie, to wiem na pewno więcej, niż bym chciał wiedzieć. Proszę, czy ktoś jest przeciwny?
Przeciwnych nie było. Poszedłem z Lindsayem, który ze wszystkich czuł się najlepiej, i za piętnaście minut siedzieliśmy już w sali, obłożeni pociskami, trzymając w rękach sznurki pociągowe zapłonu miotaczy. Wyloty ich były skierowane na drzwi.
— Jestem przekonany, że przed zatruciem zdoła on nas jeszcze przeprawić na łono praojców — zawołał profesor. — Proszę, niech nikt się nie łudzi. Złudzenia są zdrowe tylko czasem i w miarę, poza tym człowiek bez złudzeń zawsze działa śmielej. A teraz proszę, niech ktoś skoczy na górę po doktora, tylko nie zbliżać się do małej salki.
Pobiegłem na górę. W laboratorium było jednak głucho i ciemno. Daremnie wołałem i szukałem. Wróciłem bez żadnych wieści.
— Dziwne — powiedział profesor. — No, ale najpierw musimy się zorientować, nim zaczniemy działać. Chciałbym coś od was usłyszeć. McMoor, pan opowie pierwszy, co pan widział w tej „halucynacji”, jak ją pan nazwał.
Zacząłem mówić. Kiedy skończyłem, zapanowała krótka chwila ciszy.
— Tak, w zasadzie znam te uczucia, tak. — Profesor poprawił okulary. — Przeżyłem rzeczy podobne, choć daleko więcej szczegółów. Jakie są pańskie wnioski?
Coś mi zaświtało.
— Myślę, że to była scena wysłania z Marsa rakiety na Ziemię, a potem jej droga przez przestrzeń międzyplanetarną… Reszta, no, to są, te, hm, zwyczaje i obyczaje marsjańskie, techniczne urządzenia…
— Bardzo dobrze. — Profesor mówił tak, jakby chwalił ucznia za dobrą odpowiedź. — Bystry chłopak z pana, McMoor… Kiedy pan zaczął ględzić o śnie i halucynacji, obawiałem się, że pan na głowę upadł, szczerze mówiąc. Powiem panu prawdę: ja też jestem… to jest, hm, pochodzę ze Szkocji… ccss — zauważył widząc, że się rozpromieniłem — teraz nie mamy czasu witać w sobie ziomków. Więc ja myślę, że on, dotykając nas swoją macką, pobudzał pewnym ładunkiem energetycznym nasze mózgi do takiej pracy, jaką sobie życzył wywołać.
— No to po co była ta komedia z cylindrami, magicznym proszkiem itd.? — spytał Frazer.
— Jasna rzecz: wyjeżdżając z Marsa, nie wiedzieli, jak sądzę, kogo tu na Ziemi spotkają, czy nieprawda? Więc tak się uzbroił na wszelki wypadek, no a tutaj to już zachowywał się, mogę rzec, tak, jak myśmy chcieli… dopóki musiał, to znaczy dopóki nie przystosował się do naszej atmosfery i nie naprawił wyrządzonych mu przez nas uszkodzeń. Moją bezgraniczną głupotę wykorzystał…
— Panie profesorze — przerwałem — nie uważam…
— Moją bezgraniczną głupotę, powiedziałem, powtarzam — kiwnął głową staruszek — wykorzystał do tego, aby w czasie, gdy ja z dziecięcą naiwnością zabawiałem się pokazywaniem mu alfabetu czy uczyłem go abc geometrii, móc uniezależnić się od nas i basta. Chciałbym tu mieć doktora z jego systemem elementarza — dodał zirytowany — to on mnie namówił na te figle… No, mniejsza z tym, nie warto robić wyrzutów, ale cośmy byli głupcami, tośmy byli.
— Panie profesorze — powiedział Frazer — gdybyśmy byli zaczęli inaczej, on też byłby wykorzystał czas, kiedy miał nasz prąd do dyspozycji, przecież wystarczyło mu na to parę sekund. Opowiedz pan lepiej, co pan widział.
— Co ja widziałem? Hm, żebyśmy mieli opowiadać tylko po to, żeby było wesoło, tobym nic nie mówił, ale moja głowa, starzy przyjaciele, jest teraz taka pusta. Chociaż — dodał z błyskiem w oku — ja się nie poddaję. Bo dla mnie poddać się to znaczy umrzeć.
I pociągnął tak mocno za sznurek miotacza, aż Gedevani podskoczył.
— Widziałem tarczę Marsa tak jak i wy, moi drodzy… — mówił zniżonym głosem Widdletton. — Byłem na jego powierzchni, nie czas teraz opowiadać dokładnie, widziałem maszyny do przemiany materii w energię, widziałem, w jaki sposób przenoszą się oni z miejsca na miejsce.
— No, no? — spytałem zaciekawiony. — I jak to się dzieje?
— Pan widział tylko jedno stadium tego procesu i nie zrozumiał pan dobrze. Areanthrop wchodzi do pewnego rodzaju kamery odbiorczej z jakiejś substancji przezroczystej i zostaje w niej rozpylony na atomy… i taki sam Areanthrop powstaje w tej samej (czy następnej?) chwili zmaterializowany w dowolnej odległości. Warunkiem jest, żeby tam była odpowiednia aparatura w pobliżu. Te wieże na przykład, które kopią kanały, też służą jako takie odbiorniki…
— Ach tak — zawołałem — więc to tak oni się zjawiali i znikali… Ale jak to się dzieje?
— Nie wiem, są tu dwie możliwości: albo atomy zostają oddzielnie przeniesione przez przestrzeń, albo, jak sądzę, utrata energii i materii w jednym miejscu wszechświata powoduje w drugim punkcie, specjalnie jakoś z tamtym zrównoważonym, powstanie takiej samej konfiguracji atomów i molekuł, aż do ostatniej drobiny.
— A po co są te kanały, czy nie wie pan, profesorze? — spytałem. — Śmieszna byłaby myśl przy ich technicznej doskonałości, że oni uprawiają ziemię i muszą ją nawadniać. Zresztą na powierzchni nie widziałem nic prócz piasków, tylko pod nią… na górze jest jedna wielka pustynia.
Profesor uśmiechnął się dziwnie.
— Nie cała, drogi McMoor, nie cała… Są tam cudownie piękne okolice, lasy drzew o purpurowych liściach, zagłębienia terenu wypełnione słoną, czarną wodą… na brzegach łażą miriady owadów uzbrojonych w sporządzone przez siebie narzędzia… w rogi, szczęki, nawet pewien rodzaj pocisków, są takie, które wyrzucają na pewną odległość zatrute żądło… w wodzie krążą świecące i fluoryzujące cienie jakichś innych zwierząt… ale wszystko to w panice ucieka, kryje się, ginie pod kamieniami, na dnie, w powietrzu, gdy zbliża się choć jeden pan Marsa, Areanthropos.
— A więc oni też…? — spytałem. — Oni też opanowali powierzchnię planety, wyciskają i tępią inne zwierzęta?