Świeżo wyzwolona od Niemców Polska znajduje się na krawędzi, nie znając jeszcze swego późniejszego losu; funkcjonują jakieś resztki demokratycznych instytucji, resztki wolności słowa, brak ścisłych administracyjnych nakazów określających, co i jak należy pisać, gdzie umieszczać akcję utworu i jaki nadawać jej wydźwięk.
Te pierwsze, nigdy po polsku nie wznawiane próby literackie Lema sprawiają na pierwszy rzut oka wrażenie pisarstwa czysto komercyjnego, tworzonego na zamówienie — w celu zaspokojenia zainteresowań czytelnika popularnego. Ale, jak często się zdarza w przypadku autorów wybitnych, owe juvenilia zapowiadają w zalążku późniejsze, pisane już bez taryfy ulgowej książki, są jakby pierwszą próbą chwycenia się za bary z poważną problematyką. Różnorodne więc składniki przetapiają się w tej retorcie i nie sposób zdecydować, co w niej pochodzi z pisarskiej duszy, co z wypróbowywanej przez młodego adepta pisarskiej konwencji, co wreszcie z nastroju epoki czy z zamówienia odbiorców. Właśnie wśród tych prób pisarskich znajduje się Człowiek z Marsa — cała powieść: pierwsze Lema dzieło science fiction, odnotowywane przez bibliografie twórczości, nigdy jednak (poza pirackimi wydaniami fan–clubów SF o znikomym nakładzie) w Polsce nie wznawiane. Trudno dziś zrozumieć, dlaczego nikt nie drukował tej książki. Może dlatego, że była naprawdę niezwykle trudno dostępna: utwór ukazał się w roku 1946, w czasopiśmie „Nowy Świat Przygód”, a ono samo — owoc względnego liberalizmu polityki wydawniczej wczesnych lat powojennych — zostało w epoce stalinowskiej do tego stopnia skutecznie usunięte z rynku, że nawet Biblioteka Jagiellońska nie posiada żadnego egzemplarza. Sam autor nie przywiązywał wagi do swych juveniliów, a krytyka i wydawcy nie starali się zbyt usilnie o zezwolenie na druk, lekceważąc być może utwór wcześniejszy od Astronautów czy Sezamu — tak jeszcze literacko nierównych i zepsutych przez polityczno — naukowy dydaktyzm. Tymczasem debiutancka powieść napisana jest nader potoczyście i sprawnie, utrzymuje czytelnika w ciągłym napięciu, a szczegóły „techniczne” podaje z umiarem i nienatrętnie. Pozostaje sprawa literackiej wartości dzieła — i tu rodzi się kolejna trudność: w pisarstwie Lema ceni się najwyżej łamanie konwencji i prowokację intelektualną. W przypadku Człowieka z Marsa mamy do czynienia z utworem napisanym podług wyrazistych recept, ukrywającym dość głęboko to, co w nim rzeczywiście oryginalne. Powieść zatem trudno przypasować do całości Lemowego pisarstwa, nie skleja się ona dobrze ze znaną dotąd jego chronologią. Było bowiem tak, jak gdyby stalinizm narzucił twórcy pewne najzupełniej sztuczne warsztatowe problemy (wymóg dydaktyzmu, politycznej prawomyślności), psujące następny po Człowieku oraz Szpitalu Przemienienia rozdział jego pisarstwa i właściwie odcinające jego fazę dojrzałą od pierwotnych korzeni. Człowiek z Marsa, widziany spoza późniejszych Astronautów i Obłoku Magellana jawił się czymś nieuchronnie skażonym i został odrzucony bez czytania.
A przecież powieściowy debiut Lema da się lubić z kilku niebłahych powodów. Przede wszystkim jest to utwór naprawdę ciekawy, który świetnie się czyta. Historia badań nad mechaniczno — biologiczną istotą wydobytą z marsjańskiego pojazdu trzyma w napięciu, bo obiecuje niebezpieczną i pasjonującą przygodę z Innością, a przy tym nie podsuwa żadnych łatwych rozwiązań. W istocie o tytułowym „człowieku” niemal niczego nie możemy się definitywnie dowiedzieć. Uczeni biorący udział w badaniach dziwnego cyborga zostają wprawdzie na koniec (w niejednakowym stopniu) wprowadzeni w marsjańską rzeczywistość, ale niewiele mogą lub chcą nam z tego przekazać. Sama istota — hybryda próbuje raczej rzucić piaskiem w oczy Ziemianom — i w samej rzeczy trudno jej się dziwić: badacze chcieliby w niej mieć raz partnera przyjaznych rozmów i porozumień, innym znów razem — posłuszny obiekt podtruwań i wiwisekcji. W podstępnych i groźnych działaniach samotnego przecie i nie w pełni sprawnego „potwora” należałoby zatem dostrzec nie mniejszą dozę heroizmu, niż w wysiłkach walczących z nim ludzi.
Słowo „heroizm” jest tu na miejscu, ponieważ zetknięcie dwu planetarnych cywilizacji Lem przedstawia — pewnie na wzór Wellsa — w kategoriach walki, pełnej poświęceń i bohaterstwa machii, w której stawką jest istnienie i tożsamość człowieka i jego kultury. Człowiek z Marsa jest bez wątpienia jednym z całej plejady utworów napisanych podług wzorca Wojny światów; powstało takich bardzo wiele w latach dwudziestych i trzydziestych naszego wieku. Kolejne dziesięciolecia wzbogaciły klasyczną „powieść o inwazji z kosmosu” o aluzje do hitlerowskiego czy komunistycznego zagrożenia. W krajach imperium Stalina powstawała odpowiednia wersja takiej fantastyki przepuszczonej przez polityczne pryzmaty i zapewne już trzy lata później Lem nie mógłby swej powieści napisać, nie przenosząc akcji w środowisko bohaterskich obrońców skomunizowanej ludzkości, nie czyniąc też z najeźdźców karykatury amerykańskich imperialistów (podług tego przepisu powstawali już Astronauci). W Człowieku z Marsa nie znajdziemy jeszcze śladu takich obowiązkowych koncesji na rzecz propagandy. Rzecz dzieje się wprawdzie w Ameryce, ale chyba tylko dlatego, że stanowiła ona wdzięczne tło dla akcji po części sensacyjnej, po części zaś wprowadzającej elementy najbardziej naówczas zaawansowanej techniki i nauki. Nic dziwnego: w świadomości potocznego czytelnika wszystko, co „amerykańskie”, było wówczas nie tylko fascynujące, ale też — „najlepsze”, „najnowocześniejsze” (Tyrmand i Hłasko — każdy w swych wspomnieniach — pokazują, jak groteskowo bezskuteczne były próby komunistycznej władzy, aby ów stan rzeczy odmienić).
Ze stereotypu „inwazyjnego” — co należałoby może zapisać na plus książce — Człowiek z Marsa wyłamuje się jako dzieło znacznie bardziej kameralne od Wellsowskiego pierwowzoru, przenoszące akcję w wąskie środowisko uczonych i techników — owej awangardy współczesnej ludzkości, awangardy przyjmującej na siebie ciężar spotkania z Innością i sprostania jej w bezpośrednim kontakcie. Nie znajdziemy więc tutaj efektownej batalistyki — raczej próbę inteligencji i charakterów. Pod tym względem powieść przypomina nieco Solaris — a scena bezpośredniej, pozajęzykowej „komunikacji” człowieka z zaziemską istotą w obu książkach wygląda analogicznie. Oczywiście Solaris jest powieścią nieporównanie głębszą intelektualnie, niepokojącą poznawczo, niejednoznaczną w interpretacji. Przesłanie Człowieka z Marsa znacznie łatwiej zrekonstruować: pisarz zdaje się opowiadać po prostu za integralnością ludzkiej natury — wraz z jej emocjami, etyką miłości i solidarności. „Potworowi” z innej planety nie oddaje się tu sprawiedliwości, przeciwnie — trochę na wiarę przyjąć musimy, że jest istotą diaboliczną i właściwie niegodną poznania. Inaczej niż w książkach późniejszych, Lem w Człowieku z Marsa występuje jako bezwzględny apologeta ludzkości, przestrzegający przed jakimikolwiek koncesjami na rzecz Obcych. Wygląda to na tle późniejszych książek tego autora dość zaskakująco, warto więc zastanowić się głębiej, dlaczego książka jest taka, jaka jest.
Cóż kształtowało Człowieka z Marsa? Po pierwsze, na pewno konwencja. Nie zrozumie Lema właściwie ten, kto owego „współczynnika konwencjonalności” nie weźmie pod uwagę. Nawet w najdojrzalszych swych dziełach Lem jako punkt wyjścia bierze jakieś gatunkowe schematy, z których rodem są często różne „nieprawdopodobne” elementy przedstawianych światów (Kosmos rojący się od żyjących istot w Dziennikach gwiazdowych, baśniowe królestwa planetarne w Cyberiadzie, sztuczny mózg pragnący władzy nad światem w Przyjacielu i Rozprawie itd.). W Człowieku z Marsa rodem z konwencji jest samo zderzenie ludzkości z nieludzkością, w którym ta pierwsza musi wziąć górę, przeszedłszy jednak po drodze oczyszczającą próbę prawdy. Tak właśnie konstruował swe powieści Wells, który nie tyle interesował się pozaziemskimi stworami, ile samymi ludźmi: to oni przecie, z Biblią w ręku, zbrojni w proste zasady moralne, mieli zwyciężyć Zło i odrodzić się w nowym, lepszym świecie. W pierwszych „powieściach o inwazji” Obcy pojawiają się jak trzęsienie ziemi czy inny tego rodzaju kataklizm, któremu trzeba stawić czoła, nie deliberując o racjach i nie próbując dystansować się od ludzkiej gatunkowej istoty — chyba po to tylko, by powrócić do najgłębszych jej korzeni, odcinając się od wszystkiego, co niegodne człowieka.