Ale powieści Wellsowskie z ducha są także apoteozą nauki i to nauki jeszcze nie zinstytucjonalizowanej, bliskiej indywidualnemu doświadczeniu. I choć Lem tylko w konwencjonalnym cudzysłowie pozwala sobie na wizje samotnych uczonych — dziwaków, konstruujących w domowym warsztaciku urządzenia, o których nie śniło się w instytutach i uniwersytetach, to jednak zawsze chętnie pokazuje sytuacje wymagające od uczonego natychmiastowej reakcji intelektualnej, sprawdzenia swej wiedzy i umiejętności decydowania w warunkach ekstremalnych i doraźnych. Oto kolejna nić wiążąca go z angielskim mistrzem science fiction i skłaniająca do konstruowania fabuły wbrew życiowemu prawdopodobieństwu: ostatecznie trudno sobie wyobrazić, by nawet w Ameryce udało się tak radykalnie „sprywatyzować” przybysza z obcej planety, zamknąć go w hermetycznym laboratorium z dala od rządowych agencji, prasy, FBI itp. Tymczasem taka izolacja potrzebna jest pisarzowi jak gdyby po to, by ludzkie indywidualności bohaterów zagrać mogły pełnym blaskiem.
Ale Człowiek z Marsa to także utwór należący do literatury tuż powojennej, napisany równolegle z innymi sensacyjnymi opowieściami Lema, odpowiadający też na szczególne zapotrzebowania ówczesnej publiczności. Widzę tu kilka istotnych konsekwencji tego stanu rzeczy. Pierwsza wiąże się z najogólniej pojmowaną sytuacją militarnego zagrożenia. Społeczeństwa mające za sobą doświadczenie wojny przywykły do tego, że ich spokój może zostać raptownie zburzony, przy czym groźba przyjść może z najmniej spodziewanej strony: atak na Pearl Harbour, wybuch bomby w Hiroszimie, nalot na Drezno — to typowe dla ostatniej wojny sytuacje, gdy grom spada z jasnego nieba na nie przygotowanych mieszkańców spokojnego dotąd skrawka ziemi. Przy tym nowe, nieznane często środki techniki bojowej mogą kompletnie zaskoczyć obrońców, oczekujących konwencjonalnych zagrożeń. Człowiek z Marsa zdaje się być odpowiedzią na tego typu nastroje, wywołane zresztą przez dwudziestowieczne, błyskawiczne zmiany w dziedzinie techniki bojowej, które przenoszą nacisk ze zwykłych starć orężnych na nie ustającą nigdy walkę uczonych w laboratoriach poza linią frontu. Stąd rodem jest także spowijająca całą awanturę obsesja tajności: uczeni chronią się przed najściem postronnych osób niczym konstruktorzy nowej, nieznanej broni. Akcja utworu stylizowana jest po trosze na sensacyjne powieści o działaniach wywiadu, a opisy ukrytego przed ciekawskimi laboratorium przypominają nieco strony innej Lemowej opowieści z tamtych czasów — drukowanego w odcinkach w „Żołnierzu Polskim” Miasta atomowego. Cóż się dziwić: zaraz po wojnie podwoje tajnych ośrodków techniki wojennej uchyliły się nieco, ekscytując publiczność, która dopiero co dowiedziała się, jakie nowe apokalipsy gotują ludziom uczeni.
Najbardziej znaczący wydaje mi się jednak centralny motyw powieści Lema, którego istotność ujść może uwagi mniej wyrobionego czytelnika. Jest to mianowicie motyw połączenia myślącej plazmy z mechanicznym, perfekcyjnie działającym „ciałem” potwora. Jest w tym coś z przerażeń właściwych epoce i coś najściślej związanego z prywatnymi obsesjami samego autora. W nadzwyczaj ciekawym tekście poświęconym Schulzowi pisał niedawno Stefan Chwin o wielkiej, acz ryzykownej przygodzie ludzkości, jaką była w XX wieku ingerencja nauki w ludzkie ciało. Rozwój technik transplantacji, wszczepianie sztucznych organów, odkrycie bioprądów spowodowały swoistą rewolucję świadomości. „Obraz ludzkiego ciała — pisze Chwin — jako całości nieostatecznej, która dzięki medycznej inżynierii może przybrać nowy kształt, z dziedziny projektów przechodzi w fazę rozwiązań technicznych”.
Związane z tym emocje natychmiast przeniknęły do literatury. „Futuryści rysując ideał «człowieka zwielokrotnionego» akcentują hybrydyczność mechaniczno–cielesnego organizmu wzbogaconego o nowe wszczepione organy”. Optymizmowi Marinettiego czy Boccio — niego przeciwstawiają się liczniejsi może twórcy, którzy w konstrukcji mechaniczno — biologicznych potworów upatrują śmiertelne zagrożenie człowieczeństwa. Literackie mity Golema i Frankensteina robią ponownie karierę w licznych adaptacjach filmowych. Pisarze dostrzegają w nowych technikach medycznych zagrożenie najwyższych wartości. „Detronizacja Boga przez biologię, genetykę i transplantologię dla jednych jest zapowiedzią złotego wieku, dla innych początkiem etycznej katastrofy cywilizacji”.
Druga wojna światowa zdaje się spełniać najgorsze z tych przepowiedni. Z jednej strony uderza w tych latach deprecjacja człowieczeństwa poprzez skrajną mechanizację ludzkiego ciała, oddanie go w pacht medykom — eksperymentatorom z obozowych szpitali, przemysłową utylizację tłuszczu, włosów, skóry itd.; skłonność do traktowania ludzkiej istoty jako dodatku do maszyny, taśmy produkcyjnej, samolotu bojowego lub czołgu. Z drugiej strony umysł — oderwany od zdegradowanego ciała — także ulega redukcji i swoistemu zwyrodnieniu: staje się mianowicie aparatem służącym do wykonywania intelektualnych zadań, „maszyną do myślenia”, której zlecić można każde, nawet najbardziej łajdackie i nikczemne zamówienie. Na tych warunkach współcześni pracownicy nauki oddają swe umiejętności w pacht tyranom czy zbrodniarzom. Tyle lęków właściwych epoce; odnajdziemy tu jednak również prywatne dylematy autora, który — jako medyk — zetknąć się musiał także ze skrajnymi przypadkami instrumentalizacji ludzkiego ciała, ahumanizmu przebranego w maskę czystej nauki. Skutkiem tych doświadczeń jest, jak się zdaje, Szpital Przemienienia. Istota z Marsa jest zapewne inkarnacją tego typu obsesji: podzielona na mechaniczny „werk” i oderwaną od reszty ciała, a przez to od emocji, materię myślącą, cała traci wewnętrzną integralność i przekształca się w sprawny, lecz bezduszny automat. Nie wiemy wprawdzie zbyt dokładnie, na czym polega demoniczne marsjańskie Zło, przed którym przestrzega dzielny profesor Widdletton, możemy jednak przypuszczać, że chodzi właśnie o coś podobnego, tzn. o „bezduszność” działania, oderwanie go od wszelkich wyższych motywacji. Wszak takim właśnie automatem, „żywym trupem” staje się opętany przez potwora nieszczęsny inżynier Fink.
Motyw zmechanizowania istot żywych i myślenia odgrywa w późniejszych książkach Lema bardzo ważną rolę i podejmowany jest na kilka różnych sposobów. Może być więc po prostu przyszłością ludzkiego gatunku, obiektywną koniecznością, przed którą człowiek stanie w chwili, gdy jego protezy wspomagające działania mózgu i ciała staną się definitywnie doskonalsze od natury (tak jest w projektach Summy technologiae czy w Golemie XIV). Może być nieco inaczej: ingerencja mechanizmu dotknie wówczas tylko niektórych aspektów człowieczeństwa, pomagając przystosować jednostki do wymagań społeczności, amputując jednakowoż pewne istotne cechy ludzkiej natury (Powrót z gwiazd, Wizja lokalna). Na koniec „mechanizacja” przedstawiana może być jako słabość, czynnik w istocie ubożący (przy pozorach usprawnień) proces myślenia i podejmowania decyzji. Jednostki, których myślenie uległo stereotypizacji, podporządkowane zostało jakiejś konwencji czy algorytmowi, a przez to utraciło spontaniczność, intuicyjność, cechę nieprzewidywalności właściwą funkcjom żywych organizmów, okazują się w sytuacjach zaskakujących i kryzysowych bezbronne w zestawieniu z „niedoskonałością” cechującą myślenie żywe (tak przede wszystkim w Opowieściach o pilocie Pirxie).