I wepchnął mnie do windy.
Winda zamruczała cicho i podniosła się lekko w górę. W głowie mi szumiało, uczułem lekki zawrót, chwyciłem za rękojeść przy drzwiach. Nagle stanęliśmy. Frazer patrzył na mnie badawczo przez dłuższą chwilę, jakby stwierdzając wrażenie, jakie wywarła na mnie niezwykła demonstracja. Potem otworzył drzwi i wyszedł pierwszy.
Byliśmy znowu na pierwszym piętrze. Idąc w przeciwnym kierunku niż do sali bibliotecznej, doszliśmy do zakrętu korytarza. Tutaj mury nagle się skończyły: po prawej stronie ujrzałem wysokie szklane płyty, wpuszczone w rowki betonowe, które odgradzały część przestrzeni wyglądającą jak obserwatorium astronomiczne. Frazer pociągnął mnie dalej, do małych białych drzwi, i zapukał.
Ze środka dobiegł nas głos cichy i ochrypły:
— Proszę!
Weszliśmy do maleńkiego pokoju, tak zawalonego i zaśmieconego papierami, jakimiś fotografiami, szkicami, które leżały na wielkim biurku, na oknach, krzesłach i szafach, że wydało się, iż nie ma miejsca dla nikogo oprócz niewielkiego człowieczka, który na nasze powitanie podniósł głowę znad stołu. Był to ciekawy typ — staruszek o rumianej twarzy, pokrytej srebrnym zarostem — rzekłbyś, karmelek obsypany cukrem. Na twarzy tej, zmieniającej co chwila wyraz, błyszczały potężne, w złoto oprawione okulary, a za nimi oczy, czarne, przenikliwe, wcale nie wesołe, kontrastujące z jowialnym wyglądem.
— Panie profesorze, to jest właśnie ten młody człowiek, który niechcący trafił do nas…
— He, he, to pan, aha, to pan wpadł w nasze sidła, co? — zaczął staruszek, podnosząc okulary na czoło. — Sądzę, że będą z pana ludzie — krytycznie spojrzał na moje ubranie, które oprócz śladów niedawnej bitwy w bibliotece nosiło wybitne oznaki zużycia. — U nas pan nie zginie. Tak, to ważna rzecz, aha, siadaj pan, proszę.
Usiedliśmy. Trzeba było zdjąć jakieś wykresy, stosy zapisanych arkuszy i tabele z krzeseł. Profesor nie przestawał mówić.
— Więc tak… Mr Frazer pokazał panu naszego, hem, he, he, naszego gościa?
Skinąłem głową.
— Nie chce się wierzyć, co? Aha, jak wiem, tak… co to ja chciałem powiedzieć, ach, tak, więc pan się pewno dziwi, co za tajemniczość, i te mury, a zamki jak w gangu jakimś… — zaśmiał się, podniósł okulary, które mu opadły, i mówił całkiem innym tonem, równo i spokojnie, podkreślając słowa wzniesionym palcem: — Więc to tak jest: ten gość z Marsa może przynieść ogromnie wiele pożytku dla ludzkości… ale jeszcze więcej nieszczęść. Więc zebrało się kilku ludzi, dali potrzebne pieniądze, środki i wiedzę z takim celem: zapoznać się z istotą tego przybysza… gońca z innej planety, porozumieć się z nim, wydostać, czy i wiele wie o nas, jakie posiada nad nami wyższości techniczne czy umysłowe, aby zużyć je dla dobra ogółu, albo w razie potrzeby, aby go zniszczyć. — Te ostatnie słowa powiedział nie podnosząc tonu, spokojnie, i to właśnie spotęgowało wrażenie.
— Musimy rzecz jasna bronić się przed ciekawością, w pierwszym rzędzie prasy, naszej wspaniałej prasy — dodał, mrugając do mnie filuternie okiem. Już znowu był jowialnym wujaszkiem. — Czy pan mnie dobrze zrozumiał?
— Zrozumiałem. Chciałbym teraz spytać, czy i o ile mogę być panom potrzebny? Nie posiadam żadnych specjalnych wiadomości… Mógłbym dać słowo i odejść. Przyznaję, że ta sprawa jest niesłychanie fascynująca i możność opisania jej wtedy chociażby, kiedy nie będzie już potrzeby zachowania tajemnicy, pociągałaby mnie niesłychanie, ale nie uważam, że muszę u panów zostać tylko dlatego, że trafiłem tu przez przypadek i mam, że tak powiem, zostać jako obce ciało i los jego podzielić: być albo wyrzuconym, albo zresorbowanym.
— Pan studiował medycynę? — spytał profesor, patrząc na mnie uważnie.
Malutkie punkciki świetlne skakały w jego okularach.
— Studiowałem… parę lat.
— To poznać — zauważył. — Co się tyczy pańskiego odejścia stąd, od nas, nie wiem, czy dałoby się to zrobić: niech pan uważa, że taka sensacja w prasie to jest ogromnie…
Wyprostowałem się mimo woli, gdyż on machnął kilka razy ręką, jakby gładząc coś, i powiedział:
— Niech się pan nie czuje dotknięty… ja nie wątpię w pańskie słowo, słowo Szkota — uśmiechnął się — ale, hm, wie pan, co to jest żyłka reportera, zresztą pan się nam przyda, jak myślę, i my panu nie mniej. Oczekujemy obecnie jednego… — zawahał się — jednego inżyniera, który ma przybyć z Oregonu i przywieźć od naszych przyjaciół pewne części konstrukcyjne… Wie pan, mamy komplet wybitnych fachowców, ale brak nam kogoś dysponującego zwyczajnym zdrowym rozumem — znowu mrugnął do mnie filuternie — a taki rozum to bardzo dobra rzecz i nam się też może przydać… Pan słyszał parę słów o konstrukcji AREANTHROPA?
— Doprawdy, nie mogłem tego jeszcze strawić… zresztą widziałem go tylko chwilę.
— Ja wiem, ja wiem… tam siedzieć i tak niezdrowo… — zauważył cicho profesor, nie patrząc na mnie.
— Nie wiemy jeszcze, w jaki sposób to działa, zdaje mi się, że jest to rodzaj promieniowania, niektóre ciała świecą w bliskości aparatu, poza tym w czasie wydobywania go z pocisku…
Patrzyłem uważnie. Profesor jakby się trochę skurczył i drgnął.
— Zostawmy to zresztą… Jeszcze pan o tym usłyszy.
— Podniósł głowę, nagle: — Wiedz pan, że gra nasza jest bardzo niebezpieczna, ten aparat czy zwierzę, czy też zwierzę zamknięte w aparacie, nie orientujemy się jeszcze, posiada różne dziwne właściwości i może nam zgotować niejedną niespodziankę.
— Czemu panowie nie spróbujecie rozebrać go na części? — wyrwałem się.
Obaj mężczyźni skrzywili się.
— Niestety, takie próby były… — I nie patrząc na mnie:
— Musi pan wiedzieć, że było nas sześciu… a teraz jest tylko pięciu. Nie jest to takie proste.
— Teraz wie pan już prawie tyle co my — powiedział cicho Frazer. — Czy pan się zgadza na warunki, jakie postawimy, to jest zupełna swoboda, traktowanie jak towarzysza pracy i słowo, że nie spróbuje pan ucieczki?
— Jakże to, ucieczki, moi panowie? — powiedziałem.
— Czy nie wolno mi będzie stąd wychodzić?
Obaj mężczyźni uśmiechnęli się.
— Oczywiście, że nie — powiedział Frazer. — Chyba pan nie sądził…?
— W takim razie zgadzam się… ale żadnego słowa nie daję — powiedziałem. — Słowo, moi panowie, którzy tego może nie zrozumiecie, byłoby dla mnie przeszkodą nie do pokonania. Nie są takimi wasze mury. Mogę tu zostać na takich prawach, jakie stosujecie do siebie nawzajem.
I wstałem.
Profesor uśmiechnął się. Wyjął z kieszeni pękaty złoty zegarek i spojrzał:
— Trzy na drugą… Sądzę, że na dzisiaj przeżył pan już dość, życzę dobrej nocy.
I opuścił głowę nad swoimi papierami. Nie widział nas już ani nie uważał, wypisując długie kolumny cyfr.
Frazer wziął mnie za rękę — wyszliśmy na korytarz.
Światło lamp jakby nieco zbladło. Uczułem chłód w piersiach i ogromne znużenie.
II
Zbudziło mnie silne, jasne światło słoneczne. Ze zdziwieniem przeciągnąłem się — uczułem miękkość łóżka — podskoczyłem szybko na posłaniu i spojrzałem. Wielki jasny pokój pełen był blasku. Oknami wlewało się słońce i pierwszym moim uczuciem było, że miałem jakiś dziwny, głupi sen, ale w następnej chwili wzrok mój padł na drzwi bez klamki i wszystko sobie przypomniałem. Wstałem pospiesznie, podszedłem do okna i wyjrzałem. Pode mną rozlewało swoje fale wielkie ciemne jezioro, którego brzegi tonęły we mgle porannej. Jak daleko okiem sięgnąć — tylko woda. Patrzyłem na gładką, z lekka pomarszczoną czarno–zieloną taflę z wysokości co najmniej trzech pięter. Rozejrzałem się po pokoju. Ubranie moje znikło — na krześle leżał ciemnopopielaty garnitur w szkocką kratę. Mimo woli uśmiechnąłem się — troskliwych miałem gospodarzy. Nagle zauważyłem małe drzwi w ścianie pokoju, pokryte malowidłem. Otwarłem je — zalśniła bielą kafli i niklem mała wytworna łazienka.
W następnej chwili stałem już pod huczącym, gorącym tuszem i rozkoszowałem się pianą drogiego, wonnego mydła, bez którego tak długo musiałem się obywać. Właśnie skończyłem się ubierać, gdy rozległo się lekkie pukanie i do pokoju wszedł Mr Frazer. — Aha! Ranny ptaszek z pana, to dobrze.