— Bo pańscy koledzy po fachu żyć nam nie dają — przerwał impulsywny doktor. — Bo park musi być otoczony drutem kolczastym i psami. Bo już wywąchali, nie wiem tylko jak, że profesor Widdletton ma coś wspólnego ze spadłym meteorytem… Na szczęście mają głowy napchane Japonią, ale gdyby dowiedzieli się, że tutaj siedzi sława współczesnej astrofizyki razem z wybitnymi fachowcami fizyki atomowej, że mamy takiego inżyniera konstruktora jak Mr Fink i elektryka jak Lindsay, zdobyliśmy go, trzeba panu wiedzieć, dopiero trzy dni temu, to zapewniam pana, że te wszystkie mury i woda, i psy niewiele by nam pomogły.
Rozmawiając, doszliśmy do laboratorium. Była to wielka sala z oszklonym częściowo stropem, urządzona w sposób najnowszy. W powietrzu warczały śmigi wielkich wentylatorów, wszędzie błyszczało szkło stojących w rzędach aparatur, ze ścian błyskały tęczami barw zawarte w butlach odczynniki chemiczne. Tu i ówdzie syczał palnik gazowy, ogrzewając jakieś aparaty. W drugiej części sali stoły były zastawione przyrządami optycznymi i złożonymi mechanizmami, jakby zegarowymi, których przeznaczenie było mi nie znane. Przeszliśmy przez tę salę i w następnej ubikacji ujrzałem rozwieszone na ścianach kolorowe zdjęcia przedstawiające okolicę, w której spadł meteor.
Przyznaję ze skruchą, że oglądałem je nader pobieżnie. Także zdjęcia samego pocisku, cygara z tępym końcem, niezbyt mnie zaciekawiły. Moi towarzysze zauważyli to.
— Widzę, że pan chce oglądnąć, co najważniejsze — zauważył doktor. — Pójdziemy tedy na dół.
Zjechaliśmy windą na parter, potem zeszliśmy schodami do znanego mi podziemnego korytarza. Jakież było moje zdziwienie, gdy po krótkiej drodze znalazłem się w dobrze znanej mi stalowej kwaterze, w której jadłem kolację w towarzystwie mruka szofera.
— Pan zna ten pokoik, widzę? — zwrócił się do mnie jowialny doktor. Uśmiechnąłem się, a inżynier nastawiał tymczasem wałki literowe poszczególnych sejfów i po chwili szczęk oznajmił nam, że drzwi są otwarte.
Inżynier wyjął z ciemnej głębi kilka przedmiotów i położył na stoliku.
— Co to jest? — spytałem, wskazując na walec z palladu, który na stronie pobocznicy posiadał coś w rodzaju guzika czy klawisza.
— To jest, zdaje się, przyrząd do pisania, czy też do uwieczniania myśli. Tam w środku jest taki proszek, coś w rodzaju opiłków niemetalicznych jakiejś substancji organicznej… Walec ten posiada nader dowcipne urządzenie, które wytwarza zmienne pole elektryczne, przenoszące się na proszek… Zmiany zostają tak utrwalone, że proszek wysypany na papier…
— Ach, wiem już — przerwałem — widziałem to wczoraj, ale jak to jest możliwe?
— Tego jeszcze nie wiemy, tę odpowiedź będzie pan musiał słyszeć często, na razie — zauważył doktor.
Drugim przedmiotem był trójkąt ze srebrzystego metalu, który posiadał trzy przecinające się wysokości. Wszystko było sporządzone jakby z grubego drutu.
— Cóż to jest?
— Weź pan to do ręki…
Chciałem to uczynić, ale ten przedmiot przy dotknięciu usunął się — chwyciłem go w garść. Było to coś twardego i zimnego, co wszakże drgnęło natychmiast, zaczęło wić mi się w ręce i stało się ciepłe, tak że mimo woli puściłem. Padło na stół i zastygło w dawnej postaci.
— Substancja pozornie metaliczna obdarzona pobudliwością — deklamował doktor z wpółprzymkniętymi oczyma. — Burzy wszystkie nasze pojęcia o żywej materii i różnicy między żywym a martwym…
Trzeci przedmiot stanowiła mała czarna kasetka. Doktor podniósł ją i ustawił między moimi oczami a światłem.
Kiedy oczy moje przyzwyczaiły się do względnej ciemności, zauważyłem, że chwilami ściana kasetki zaciemnia się, tworząc coś w rodzaju zielonawej fosforyzującej powierzchni, po której powoli chodzą jaśniejsze linie świetlne. Czasem zatrzymywały się na kilka chwil w bezruchu, czasem poruszały się ogromnie szybko.
— Co się tyczy tego — odezwał się inżynier — zdania są podzielone… Ja sądzę, że to jest rodzaj telewizora do porozumiewania się być może z Marsem, kolega Lindsay: że to jest odbiornik jakiegoś nieznanego lub zmodyfikowanego rodzaju energii. Przy czym nie jest wykluczone — dodał z uśmiechem — że jest to coś trzeciego, całkiem różnego w istocie od naszych przypuszczeń.
Ostatni przedmiot stanowiło małe cygaro, wykonane jakby z gumy czy też niezbyt twardej masy plastycznej, które mocno przypominało znany mi z fotografii bolid.
— To jest model pocisku? — powiedziałem, odczuwając pewnego rodzaju ulgę, że przecież goście z Marsa mają choćby jedną cechę wspólną z ludźmi: że lubują się w zmniejszeniach swoich produktów technicznych.
— Niestety, nie — powiedział doktor z ironicznym uśmiechem. — To tylko powłoka zewnętrzna. Panie inżynierze, może pan pokaże Mr McMoorowi, co jest w tym cygarku, bo mój palec — oglądnął troskliwie kciuk — jeszcze się nie zagoił.
Inżynier uśmiechnął się krzywo, ale wziął cygaro do ręki i włożył do szklanego akwarium, które stało na stoliku. Potem wyjął ze skrzynki ściennej długie kleszcze, przytrzymał cygaro i powoli nacisnął jego koniec.
Koniec ten otworzył się wtedy jak rybi pysk i wyskoczyło z niego coś czerwonego, niezbyt dużego, ale bardzo ruchliwego. Było to stworzenie wielkości orzecha włoskiego, które podskakiwało nieustannie jak piłka. Nad nim, w górze, zdawały się wisieć dwa ciemnobłękitne kolce.
— Oto okaz fauny, a może i flory marsowej — zauważył doktor Kennedy. — Kąsa to dość nieprzyjemnie, ale można znieść. — Podsunął mi pod nos kciuk ozdobiony brzydką, jakby wypaloną ranka. — Są to zwierzęta, zdaje się, zbliżone do naszych pajęczaków czy członkonogich (choć nie mają nóg), które jednak są, jak mi się wydaje, mądrzejsze od wszystkich owadów całej kuli ziemskiej razem wziętych…
— Po czym to poznać? I czemu pan jesteś tak pozytywnie uprzedzony do tych przybyszów? — spytałem. Niesłychana dziwaczność, wyższość i zarazem obcość wszystkich przedmiotów, wobec której mój zwykle tak sprawny mózg zawodził, zaczęła mnie złościć.
— Jest to całkiem proste… Przy dwudniowych doświadczeniach wykazały one pamięć, której by się nie powstydził pies z laboratorium odruchów warunkowych… przy znacznie szybszym działaniu. Niech pan zwróci uwagę na ich mechanizm poruszania się: one nie mają kończyn, ale posuwają się, podskakując dzięki skurczom spodniej strony brzucha…
Patrzyłem na ceglastoczerwone stworzenie, które skakało po dnie pustego akwarium, i zauważyłem, że jest prążkowane w jaśniejsze i ciemniejsze pasy, że posiada coś w rodzaju cienkich włosów, na których znajdują się kolce.
— Ależ to nie są wcale jego kończyny — zawołałem zdumiony.
Rzeczywiście, owe tak zwane kolce były to dwie szczęki pracowicie wypiłowane ze srebrzystobłękitnego metalu, posiadające niemal matematycznie obliczony system zazębienia. Trzymające owe szczęki wyrostki były spiralnie zwinięte.
— Niestety, pan ma rację: okazuje się, że owady na Marsie posługują się narzędziami — powiedział doktor. Schwycił zwierzę kleszczami, co mu się nie od razu udało, a inżynier przypatrywał się z niedowierzaniem, namawiając do większej ostrożności, i wsunął do futerału–cygara. Gdy sumienny inżynier chował wszystko do skrytki, doktor odezwał się:
— Niedobrze mi się robi, gdy patrzę na to. Gdybym nie był takim starym wariatem, noga moja nigdy by tu nie postała. Nie mówię o niebezpieczeństwie — wyprostował się lekko — mam Military Cross, ale te zwariowane rzeczy, no i ten nasz mechaniczny nieboszczyk wyprowadzają mnie z równowagi. I po co im lekarz? — dziwił się, prowadząc mnie na korytarz oświetlony jak zawsze, mimo dziennej pory, sztucznym światłem. — Czy nie uważa pan? Im trzeba zegarmistrza do tego Marsjanina, ha, ha, ha!
Inżynier zasunął wielki rygiel i zwrócił się ku nam.
— Niech pan się zbytnio nie przejmuje uwagami doktora — powiedział — ani jego pesymizmem: on sam nie bierze się na serio.
Weszliśmy na podest parteru — inżynier nacisnął guzik. Rozległ się cichy świst, drzwi odskoczyły i niewielkie, oświetlone przyćmionym światłem wnętrze windy rozwarło się przed nami. Spojrzałem na moich towarzyszy.