1. Tygryskie uszy
Po raz drugi tego dnia wyszli na przesiekę. Wilgotną trawę poznaczyły ostrogi traktorowych kół. Siady były podobne odciskom długich pazurów drapieżnego zwiedza. Przycichł monsun wiejący od Pacyfiku. Deszcz nie padał, ale słońce było mętne, skąpo przeświecało zza chmur.
Stary przystanął na chwilę, rozejrzał się trzymając sztucer w ręku, a potem znowu ruszył w las. Za nim, z nosem opuszczonym ku ziemi, szła niewesoło suka Mura. Janek, o kilka kroków w tyle, zamykał pochód.
Nie wiodło im się dzisiaj. Co prawda rankiem zaraz po wyjściu z chaty chłopiec zabił dwa bażanty i niósł teraz na pasie duże koguty, których barwne ogony sięgały prawie ziemi. Oba strzały były pewne, pociski z małokalibrowej broni, której używał zimą polując na wiewiórki, trafiły w cel.
Nie o to jednak chodziło. Chcieli zdobyć zapas mięsa na kilka dni, by móc wybrać się potem daleko poza szczyt Cedrowej.
Przesieka została w tyle. Kiedy zgasły ostatnie prześwity między drzewami, Stary począł skręcać lekko ku prawej, w górę stoku. Las był gęsty.
Dołem rosły ciemne graby o poskręcanych pniach, o konarach zawęźlonych gęsto; wyżej zieleniały jesiony, a górą, gdzie więcej powietrza i światła, podpierały niskie niebo korony koreańskich cedrów.
Przeciskali się z wolna, bezszelestnie rozgarniając pędy dzikiego jaśminu.
Trwało dość długo, nim puszcza zrzedła i wyszli w dębinę suchą, widniejszą, przeplecioną gdzieniegdzie daurską brzozą. Dołem krzewiła się leszczyna, ale kępami tylko. Widzieli teraz zbocze na kilkanaście kroków przed sobą i Stary powiesił sztucer na szyi. Janek pojął, że to oznacza, jak zwykle, przerwę w tropieniu.
Wyszli na polanę, brzegiem której leżał omszały, zwalony wiatrem grab.
Chłopak wyjął z torby przewieszonej przez ramię dwa glony przaśnego chleba i kawałek wędzonej słoniny. Przysiadłszy obok siebie na pniu, poczęli jeść.
Obaj ostrymi kozikami krajali cienkie, przyżółkłe od dymu plastry, kładli je do ust, zagryzali chlebem, żując powoli. W tych jednakowych, spokojnym ruchach byli do siebie podobni jak ojciec i syn czy może wnuk i dziad, choć przecież spojrzawszy w twarze rzec można było od razu, że nie spod jednej strzechy prowadziły ich drogi. Stary miał skórę ciemną, spaloną wiatrami, oczy poblakłe jak u jastrzębia, kości na policzkach wystające, włos kędzierzawy, przetykany srebrnymi nitkami, zwłaszcza na brodzie. Chłopiec był jasny, błękitnooki, drobnej kości, ale sprężysty jak leszczynowa witka.
Milczeli, bo las nie lubi rozmowy. Powiesz zbyteczne słowo i może się zdarzyć, że przegapisz trzask łamanej gałązki, szelest inny niż poszum wiatru, dźwięk mówiący wiele dla wprawnego ucha.
Stary na otwartej dłoni podał suce kawałek chleba ze słoniną; wzięła niechętnie, jednym zębem. Rozumiała, że nie wykonała pracy, że jeszcze jej się nie należy.
Janek z szerokiej kieszeni kurtki dobył Szarika, syna Mury, szczeniaka z ciężką głową i dużymi puchatymi łapami. Nazwał go Szarik, Kuleczka, bo psiak po urodzeniu podobny był rzeczywiście do kosmatego kłębka popielatej wełny. Dał malcowi niewielką przekąskę, a potem drapał go za uszami, delikatnie targał za kudły. Mura podeszła, polizała mu rękę, jak gdyby dziękowała za opiekę nad dzieckiem, i w psim uśmiechu podniosła górną wargę, znaczoną szramą po pazurze rysia.
— Ktoś tu poluje prócz nas — powiedział wreszcie Stary. — Człowiek albo zwierz. Las pusty, jakby wymiótł.
I wówczas właśnie Mura uniosła mądry, siwiejący łeb, wzięła daleki wiatr.
— Śmiało, suka, śmiało — zachęcił ją myśliwy.
Ruszyła z początku niepewnie, kręto, a potem ostrzej poszła prosto przez leszczyny. Nie minęła minuta, gdy usłyszeli trzask z drugiej strony polany, zobaczyli ruch, migotanie poprzez gałązki. Zza pnia dużego dębu wyskoczyły dwa cienie. Mura sadziła przodem, zabiegając drogę, a nieco bliżej myśliwych sunął potężny odyniec z wysokim garbem karku ściętym w dół ku zadowi, z ogonem podniesionym zadzierzysto ku górze. Mura wyprzedziła, dała głos i skoczyła ku niemu, gotowa odbić się od ziemi na wyprostowanych, sprężystych nogach, gotowa wykonać unik. Trafiła jednak przednimi łapami na rozmiękłe błoto pod warstwą dębowych liści. To ją zgubiło: zaatakowany dzik sięgnął wroga jednym skrętem łba. W tej chwili huknął wystrzał. Zwierz drgnął, ugiął przednie nogi i zwalił się jak rażony piorunem.
Czuli obaj, że stało się coś złego. Ruszyli szybko, choć ostrożnie — Stary z palcem na spuście. Janek z długim myśliwskim nożem w ręku.
Dzik nie żył. Mura leżała na boku, spodem sączyła się krew. Wargi jej jeszcze drgały, obnażając zęby. Stary klęknął, położył rękę na łbie. Czuł pod palcami, jak sztywniała, jak gasło życie. Mimo tego powiedział do niej, do siebie i do lasu:
— Szkoda. Dobra byłaś, Mura, dobra suka.
Szczeniak, wietrząc krew, popiskiwał w kieszeni.
— Trafiła na błoto — wyjaśnił niepotrzebnie chłopak.
— Każdy może trafić.
Janek wykopał podłużną jamę, rozgrzebując mech i ziemię szerokim ostrzem noża. Potem zasypał Murę, wtoczył omszały kamień. Dwoma cięciami zrobił zasiek na korze dębu, żeby pamiętać. Wsadził rękę do kieszeni, pogłaskał Szarika, a potem wyjął go, postawił na liściach. Patrzył, jak psiak porusza się niezgrabnie, szeroko rozstawiwszy łapy, niezdolny jeszcze zrozumieć tego, co się stało. I nagle, jak dalekie echo wystrzału, jak krzyk ptaka spoza chmury, przyszło wspomnienie gruzów domu, zapachu spalenizny i pokruszonego na miał tynku.
— Sam zostałeś, Szarik.
— Nikt nie zostaje sam. Taka rzecz każdemu może się trafić — mruknął Stary. — U ludzi pies został.
Tak może się trafić i psu, i człowiekowi — pomyślał Janek. On też został sam, prawie sam. By nie być samotnym, zwędrował pół świata. Nie znalazł tego, kogo szukał. Wówczas gdy było już bardzo źle, znalazł dom. Dom był niepodobny do tego, w którym się wychował. Tamten, murowany, stał nad brzegiem kanału w portowym mieście. Ten, złożony z cedrowych bierwion, wieczorem śpiewający głosami świerszczy i wiatrem w kominie — nad brzegiem dzikiej, toczącej głazy rzeki.
Mieszkał w nowym domu już trzecie lato. Nauczył się wielu rzeczy: chodzić po tropie wytrwale jak wilk, czytać wiatr, rozróżniać zapachy lasu i zwierząt, rozumieć szelesty i ślady, poruszać się cicho, sprawnie i szybko.
Nauczył się tak strzelać, by z małokalibrówki trafiać w oko wiewiórki, nie psując wybielonego zimą futra. Trzecie lato wędrował po leśnych ścieżkach.
Do dziś nie zastanawiał się, dokąd te ścieżki prowadzą.
Słońce jeszcze bardziej przygasło. Chmury spełzały w dół po zboczu, zaczął padać deszcz. Stary powiesił na niskim sęku sztucer i wyszarzałą kurtkę. Przyklęknął obok odyńca, trzonkiem noża rozwarł mu gwizd i wyłuskał kły. Pożółkłe ze starości, lekko wygięte jak szable, były dłuższe niż dłoń.
Janek przyszedł mu na pomoc. Rozpruli skórę wzdłuż brzucha, nadcięli ją wokół nóg i pomagając sobie lekkimi, szybkimi ruchami noży, poczęli ją ściągać.
Deszcz przybrał na sile, szeleścił górą; ciężkie krople opadały z liści.
Spieszyli się. Na rozesłany z boku brezent położyli szynki. Odwinąwszy rękawy dobywali z grzbietu ponad zadem długie pasy soczystej polędwicy.
Nagle maleńki Szarik, pętający się wokół po mchu i liściach, szczeknął ostrzegawczo, krótko i zawarczał, podając sygnał grubego zwierza. Brzmiało to zabawnie, piskliwie, jak krzyk dziecka, które naśladując dorosłych woła:
„Pożar!”