— A wiesz, gdzie ojciec walczył?
— Jakże, wiem, niedaleko od naszego domu, na Westerplatte. Tam Niemcy naszych żołnierzy wzięli do niewoli, ale powiadano, że oni im uciekli.
— Na Westerplatte... — powtórzył generał. — Byłeś tam kiedy?
— Byłem. Razem z mamą. W trzy dni potem, jak przyszło wezwanie.
Tatuś był nauczycielem, ale już więcej nie poszedł do szkoły, wziął mundur do teczki i pożegnał się. Szalika zapomniał i że jesień już była, to myśmy mu z mamą zanieśli.
— Pamiętasz, jak było na Westerplatte?
— To dawno, ale pamiętam. Dom taki był z belek, a między nimi czerwona cegła. Jak zwykły dom z oknami, parterowy, a pośrodku jedno piętro i tylko na dole, jak okna do piwnicy, to był mur z betonu i metalowa zasłona. Ojciec wyszedł do nas, przywitał się i potem przez lasek poszliśmy za druty kolczaste, za tory, w stronę morza, gdzie już tylko krzaki rosły na piaszczystych pagórkach i molo — długi pomost z latarnią morską na cyplu.
Janek umilkł, zdawało mu się, że jeszcze ma pod powiekami błękit i słońce tamtego dnia. Przymknął oczy, żeby jak najdłużej widzieć wspomnienie, ale w tym momencie Jeleń zapytał:
— A na Śląsku Cieszyńskim, w Beskidach, żeście panie generał byli?
— Nie byłem. W ogóle w Polsce nie byłem, ale będę. Razem z wami — zamyślił się na chwalę i spytał: — A jak tam kolacja?
— Jejku kandy! — krzyknął Jeleń i obaj zerwali się pospiesznie, chwycili wiadra napełnione wydobytymi z puszek konserwami, pobiegli do kuchni.
Kartofle gotowały się na całego, rozgniatali je chochlą, kiedy mieszali z mięsem.
— Jeszcze chwila i byłoby za późno.
— Dajcie spróbować... Niezły. Wygarnijcie teraz szybko żar. Jak się gada o Polsce, to i o kartoflach nie wolno zapominać. Tym bardziej wówczas, kiedy kucharz siedzi w pace.
Janek chciał zapytać, co się właściwie z tym kucharzem stało i co z nim będzie dalej, ale nie zdążył. Generał odszedł, a od strony ziemianek chorąży Zenek, który ich dzisiaj werbował, prowadził dwójkami całą grupę nowicjuszy.
Jeleń pobiegł do szafy i wrócił z zapaloną lampą. W jej świetle widać było, jak niezgrabnie przeformowują się w rząd, niosąc w rękach nowiutkie, ciemnozielone menażki.
— Kolacja gotowa? No to wydawać.
Janek stał z chochlą na stopniu kuchni i zaraz, pierwsza w szeregu, podeszła Lidka. Nie bardzo wiedział, jak się to robi, ale zaczerpnął wybierając po wierzchu, gdzie więcej tłuszczu i mięsa. Pomalutku przelał zawartość chochli do menażki i nagle się zatroszczył, że podobny jest w tej chwili do kucharza. Nie w ogóle do kucharza, ale właśnie do kaprala Łobodzkiego, którego wsadzono do paki. Bo chociaż kapral brał dla siebie, a Janek dla kogoś, ale to przecież niewielka różnica. Sobie za to mniej wezmę, same kartofle.
Nie zdążył jednak wykonać tej szlachetnej decyzji, bo Jeleń ujął go w pół i zsadził na ziemię.
— Uciekaj! Coś się zadziwoł, jak cielę u studni? Robiłeś to kiedy w życiu?
Stanął na stopniu i raz po raz, równiutko zaczerpując chochlą począł wypełniać menażki — pierwszą podał Jankowi, a następne już jak szło.
Kos cofnął się, rozejrzał, gdzie by przy siąść i zobaczył siedzącą pod drzewem Lidkę. Podszedł do niej i jedli razem, nie rozmawiając. Dopiero po chwili dziewczyna odłożyła łyżkę i poczęła grzać swoje drobne palce o metal.
— Zmarzły ci ręce?
— Zmarzły trochę.
— Daj, to ogrzeję — ujął je między dłonie i tarł, lekko masując, tak jak to robił poprzedniej zimy, kiedy Mura na polowaniu wpadła do strumienia i trzeba jej było roztapiać sople przymarznięte do łap.
Dziewczyna cofnęła dłonie.
— Dziękuję, teraz mi ciepło, ale zaraz znowu zmarzną.
— To ja znowu rozgrzeję — powiedział wesoło Janek.
Wspomniał, że Szarik przyniósł mu przecież z ziemianki ciepłe, najcieplejsze na świecie rękawice ze skóry jenota. Dobył je zza pazuchy i podarował dziewczynie.
6. Trzy dziesiątki
Z samego rana dostali nowiutkie karabiny o ciemno oksydowanych lufach i gładkich kolbach pociągniętych brązowym lakierem, poprzez który widać było słoje — żyły drzew, które dostarczyły materiału na broń.
— Janek, mosz se tyn numer zapamiętać. Ze snu cię obudzą pośrodku nocy i mosz pamiętać. Jak się twoja dzieucha nazywa, możesz zapomnieć, a tyn numer mosz pamiętać.
Popatrzył na swego młodszego kolegę i urwał, bo przypomniał sobie, że będzie już ze trzy tygodnie, jak Lidka odjechała z brygady na kurs radiotelegrafistek. Odjeżdżając obiecywała Jankowi pisać. Jeleń wiedział, że nie pisze, bo przecież by spostrzegł, gdyby list przyniesiono. Wszędzie — na ćwiczeniach, w kolejce do kuchni, na narach w ziemiance — byli razem od świtu do nocy i od nocy po następny świt. Spali okrywając się wspólnie dwoma kocami. Wiedział więc, że Lidka nie pisze, a Janek o niej nie zapomina, coraz częściej zamyśla się wieczorami.
Chyba tydzień czy dziesięć dni temu dostali mundury. Poszli do łaźni, tam oddali swoje stare, cywilne ubrania. Wypuszczano ich drugimi drzwiami, każdego tak, jak na świat przyszedł, a tam magazynier siedział i wydawał wszystko nowe. Janek miął szczęście, bo w kieszeni munduru znalazł niedużą kartkę, pół stroniczki wyrwane z zeszytu. Nieznajoma dziewczyna, która szyła mundur, napisała na niej cztery słowa: „Polskomu sołdatu na szczastie”. I nic więcej, tylko te cztery słowa.
Nie wiedzieli, choć próbowali się domyślić, czy ma jasne czy ciemne włosy, czy jest młoda, czy może mogłaby im być matką. Podpisu ani adresu nie było. Janek posmutniał — dostał list bez adresu, a na adres, który specjalnie wypisał Lidce w jej notesiku, listy nie przychodzą.
Wolałby ten drugi, ale wstydził się powiedzieć na głos, bo przecież skrzywdziłby tamtą, która szyjąc w fabryce dziesięć czy dwanaście godzin, mając zapewne brata czy syna na froncie, znalazła czas, żeby przesłać życzenia szczęścia nie znanemu jej, polskiemu żołnierzowi.
Mundury wyszukał im magazynier takie, jak trzeba: szeroki w barach dla Jelenia i niewielki dla Kosa. Tylko cholewy w Jankowych butach były przyszerokie. Szewc zwęził je za trzy paczki machorki.