Tego samego dnia, w którym dostali broń, po śniadaniu nie było zajęć. Około dziesiątej stanęli wszyscy na zbiórce, pomaszerowali w stronę polany. Śnieg leżał na niej puszysty, biały, taki, który pada tylko nocą, ale dzień był nad podziw ciepły. Oficerowie ustawiali w podkowę coraz to nowe oddziały. Żołnierze po raz pierwszy zauważyli, jak wielu ich przez ten czas przybyło. W dwuszeregach zebrało się przeszło pięciuset chłopa, cały pułk pancerny. Pogadywali cicho z sąsiadami, czekali.
Tak wypadło, że kapral Łobodzki, kucharz, z którym wojowali pierwszego dnia, stał tuż przed nimi.
— Puścili was, panie kapral?
Zerknął do tyłu, nie odpowiedział. Jeleń położył mu ciężką rękę na ramieniu i tamten odwrócił się, zamrugał powiekami.
— Czego?
— Jak to może być, że was puścili — Gustlik nie zdejmował ręki.
Kucharz poczerwieniał, ale opanował się i odpowiedział spokojnie:
— Obiecałem generałowi...
— A nie cyganisz?
— Nie tobie dawałem słowo.
— No, kamrat — powiedział Gustlik, zdejmując mu dłoń z ramienia i z tonu trudno było poznać, czy to ma być ostrzeżenie, czy też, że uwierzył.
— Ja bym mu nie przepuścił — szepnął Janek.
Jeleń obrócił głowę, pochylił się i powiedział równie cicho:
— Wierzyć trzeba. Z człowiekiem różnie w życiu bywa. Może go kto okradał i on teraz... Jakby tak mnie nie wierzyli? A przecym wierzą.
Oficerowie wystąpili przed szereg i półobróceni w stronę oddziałów podali komendę:
— Baczność! Na ramię... broń! Prezentuj... broń!
Od tej strony, ku której podkowa była rozwarta, nadszedł generał.
Kroczył spokojnie wzdłuż zielonych, znieruchomiałych kompanii, uważnie patrzył w twarze. Potem przystawał, salutował i witał się.
— Czołem, chłopcy!
— ...ołem ...telu ...enerale — odkrzykiwali chórem, połykając pierwsze zgłoski.
Kiedy przechodził obok Jelenia i Kosa, wydawało się obu, że poznał ich i jakby cień uśmiechu przemknął mu po twarzy. Okrzyki przenosiły się coraz dalej, szły wraz z dowódcą brygady do drugiego skrzydła podkowy. Patrzyli, jak generał zawraca, wychodzi na sam środek, staje przed nimi na baczność i swym niskim, silnym głosem komenderuje:
— Do nogi... broń! Do przysięgi.
Szczęknęły przerzucane z ramienia karabiny, pochylili je lufą ku lewej ręce, zdjęli czapki. Gołe, bez rękawic prawice podnieśli dwoma palcami ku górze.
— Przysięgam ziemi polskiej ‘i narodowi polskiemu... — dzieląc słowa, wyraźnie mówił generał i zawiesił głos, a oni wszyscy odpowiedzieli chórem:
— Przysięgam ziemi polskiej i narodowi polskiemu...
Czekali chwilę na dowódcę jak na ojca i powtarzali dalej:
— ...rzetelnie pełnić obowiązki żołnierza w obozie, w pochodzie, w boju, w każdej chwili i na każdym miejscu... strzec wojskowej tajemnicy, wypełniać wiernie rozkazy oficerów i dowódców...
W listopadowym powietrzu oddechy unosiły się lekką mgiełką ponad szeregami.
— Przysięgam dochować wierności sojuszniczej Związkowi Radzieckiemu, który dał mi do ręki broń do walki ze wspólnym naszym wrogiem, przysięgam dochować braterstwa broni sojuszniczej Czerwonej Armii.
Wysoko z północnej strony nieba, widoczny tylko jako srebrna ważka, sunął po niebie samolot. Dźwięk silnika dobiegał na ziemię równy, wysoki niczym brzęk osy. Dostrzec nie mogli z tej odległości, ale wiedzieli wszyscy, że ma na skrzydłach gwiazdy, że patroluje w mroźnym powietrzu nad ziemią, którą mieli pod nogami.
— Przysięgam wierność sztandarowi mojej brygady i hasłu ojców naszych, które na nim widnieje: „Za naszą wolność i waszą”.
Przysięga była skończona, dowódca jednak nie podawał komendy i stali długą chwilę nasłuchując w ciszy, jakby mieli nadzieję, że z daleka, być może znad samej Wisły, przyjdzie echo. Od Oki zadął wiatr i pylił śniegiem z sosnowych gałęzi.
Nikt ich nie pytał, czy dotrzymają słowa. Może dlatego, że odpowiedzieć mieli nie słowem, lecz czynem.
Dzień już do końca był uroczysty, wolny od zajęć. Do obiadu wydano im w blaszanych kubkach po sto gramów wódki. Janek miał ochotę spróbować, jak smakuje, ale Jeleń przytrzymał go za rękę:
— Niechej to, chłapiec. Jak będą mleko dawać, to ci swoje dom, a tego nie ruszaj. Jo wypiję za twoje zdrowie.
Po południu większość poszła na mecz piłki nożnej, który, jak głosił afisz, miał się rozegrać na boisku korpusu między dywizją piechoty im.
Henryka Dąbrowskiego a artylerzystami z brygady im. Józefa Bema. Inni, korzystając z ciszy, pisali w ziemiankach listy.
Janek i Gustlik, którzy nie mieli do kogo pisać, oraz Szarik, jako że się jeszcze stawiać liter nie nauczył, poszli na spacer, nad Okę. Psu się zresztą należała rozrywka, bo cały ranek spędził w ziemiance uwiązany na sznurku za obrożę. Obroża była nowa, z jasnej skóry, nabijana metalowymi ćwiekami, a sporządzona przez tego samego szewca, co cholewy Jankowi zwężał. Dali za nią trzy dalsze paczki machorki, bez żalu zresztą, bo obaj nie palili, a fasowali razem z innymi.
Wyszli na niski zaśnieżony brzeg. Szarik gonił jak oszalały tam i z powrotem, koziołkował po śniegu, a oni stali. i patrzyli na szarą wodę, wolną jeszcze od kry, ale przymarzniętą po brzegach. O tej rzece śpiewali piosenkę, że „płynie, płynie Oka, jak Wisła szeroka, jak Wisła głęboka”. Przypomniało się to widać obu naraz, bo Janek powiedział:
— Wisła szersza, znacznie szersza. Chyba, żeby liczyć tylko jedną odnogę.
— Nie mów — obruszył się Jeleń. — Od mojego domu do Wisły bydzie nie dali jak do tamtej szosy. Całe lato chodziłech do Kuźni na drugą stronę po kamieniach, bo przez most dalij. Chyba, że może wiosną, po deszczach, ale i to tako szeroko nie bydzie.
Pamiętali Wisłę rozmaitą, inną dla każdego, ale coś z prawdy było w piosence. Może sosny, może piach okryty teraz śniegiem, czy brzeg wysoki, podcięty prądem po drugiej stronie. A może po prostu odkąd przyszli tu żołnierze w polówkach z orzełkiem, sama ziemia postarała się być podobna do Polski.
— To żeśmy już są pancerniacy, po przysiędze.
— Żołnierze, to tak, ale pancerniacy... Kiedy nam wreszcie te czołgi dadzą?
Szarik, po kolejnym koziołku wywiniętym w śniegu, stanął na sztywnych łapach, zjeżył sierść i nastawił uszy.
— Coś ty tam zwietrzył?
Pies warknął krótko i stał dalej nieruchomo.
— Poczekajże, cicho — Jeleń pochylił się, osłonił ucho dłonią.
Z daleka doszło ich najpierw jakby lekkie drganie ziemi, które nie ustawało, przybliżało się, a potem już zupełnie wyraźnie usłyszeli dudnienie przetykane jasnym, połyskliwym dźwiękiem metalu. Zawrócili od rzeki na pagórek, gdzie wyżej. Pies szedł za nimi nastroszony, ostrożnie stawiając łapy.
Warkot był coraz wyraźniejszy, dochodził od lasu, przez który biegła droga do obozu, i obaj spostrzegli nagle, jak za pniami mignął im niski, otyły, podany do przodu kształt. Tuż potem wyskoczył na pole czołg, osłonięty z boków wytryskami wirującego błota i śniegu. Za nim drugi, trzeci, piąty. Szły w krótkich odstępach, grając silnikami, podobne do słoni, które atakując wyciągają trąby do przodu.
— Czołgi...
— Czołgi!
Wymieniwszy tę oryginalną myśl, ruszyli kłusem z miejsca i na przełaj, wyprzedzani przez psa, pobiegli w stronę obozu. Mokry śnieg czepiał się butów, hamował kroki, więc zasapali się solidnie, nim przecięli pole. Zwolnili i szli szybko, widząc z daleka, jak od znieruchomiałej kolumny idzie jakiś człowiek, składa meldunek generałowi, a potem wraca i daje chorągiewkami znaki stojącym na drodze wozom.