Czołgi znowu zadudniły silnikami, ruszyły teraz już wolno, jak posłuszne zwierzęta wpełzały między drzewa, obracały się w miejscu i ustawiały równym szeregiem jeden obok drugiego.
Kiedy Janek i Gustlik podeszli blisko, ostatni doszlusował i wyłączył silnik. Pachniało metalem, oliwą, ostrą wonią spalin i ziemią przemieszaną ze śniegiem na błoto. Tu i ówdzie koło wozów stali ludzie w granatowych kombinezonach, wdzianych na wierzch waciaków, ściśniętych skórzanymi pasami.
— Czołgi — powiedział Janek.
— No czołgi! — odrzekł mu jak echo Gustlik.
Szarik, który w życiu niczego podobnego nie widział, stał kilka kroków dalej, ukryty na wszelki wypadek za. sosną. Z sierścią zjeżoną na grzbiecie, węszył niechętnie swym czarnym ruchliwym nosem. Kos i Jeleń podeszli do najbliższego wozu, oglądali go uważnie, poczęli dotykać pancerza.
— Ostrożnie, bo ułamiesz.
Zza wozu wyszedł smukły, ciemnolicy mężczyzna z gołą głową, okrytą jasnymi kędziorami, w ręku trzymał czarny trój grzebieniasty hełm czołgowy z długim kablem zakończonym wtyczką. Pod kombinezonem, rozpiętym przy szyi zobaczyli radziecki mundur oficerski.
— Z nami bydziecie, tawariszcz? — zapytał Gustlik. — Czyście jeny czołgi przyprowadzili?
— Przyprowadziliśmy i jak się uda, to doprowadzimy do samego Berlina. Taki rozkaz. Wyszedłem ze szpitala, chciałem wrócić do swojej jednostki, a tu mi powiadają: „Wy lejtienant, Wasyl Semen, będziecie sojuszników uczyć” — niespodzianie roześmiał się wesoło i dźwięcznie, wyciągnął do nich rękę, żeby się zapoznać.
Wymieniając swoje nazwiska spostrzegli ze zdziwieniem, że lejtnant ma jedno oko niebieskie, a drugie czarne jak smoła.
— Będę was uczył. Chyba że sami lepiej ode mnie potraficie.
We wnętrzu wozu coś zastukało, skrzypnęło i włazem na przedzie czołgu począł wychodzić mechanik. Zobaczyli najpierw głowę, potem umorusaną twarz i wreszcie oba ramiona. W tym samym momencie Szarik szczeknął wesoło, podbiegł i opierając przednie łapy o pancerz, liznął czołgistę po twarzy.
— Co za porządki, do czarta. Na samym wstępie psy mnie w polskiej armii całują. U nas w Gruzji...
— Grigorij! — wrzasnął Janek.
Czołgista stał we włazie i przyglądał mu się niepewnie.
— Tak. Nazywam się Grigorij Saakaszwili. A ty kto?
— Pies poznał, pamięta, jak mu cukier dawałeś, a ty mnie nie poznajesz?
— Janek! Towarzyszu lejtenancie, ja go przecież znam. To mój przyjaciel. Myśmy się bili, solidnie żeśmy się bili, zanim wyszło, że to wspólna wojna jego i moja.
— Góra z górą się nie spotka, a człowiek... jak widać na obrazku — powiedział oficer i roześmiawszy się znowu wesoło, dodał: — Ale ja nic nie rozumiem.
— Jo też ni — zgodził się Jeleń.
Janek wyjaśnił krótko, a potem Saakaszwili powtórzył to samo obszerniej i kwieciście, wyjaśniając na dodatek, jak go wzięto do armii, posłano do fabryki, żeby się tam nauczył prowadzić i remontować czołgi, jak wreszcie wyprodukowano wóz tak wspaniały, że wszyscy orzekli, iż nikomu nie można go powierzyć, jak tylko mechanikowi–kierowcy Saakaszwili. A kiedy zobaczyli, jak on jeździ, to powiedzieli: „Od Kamczatki do Tbilisi nikt tak pięknie nie prowadzi czołgu. Niech nasz Grigorij jedzie z tym czołgiem do Polaków i pokaże, co umie”.
— Ja z tobą, Grigorij, w twojej załodze będę. Chcesz?
— I jo z wami — dodał Jeleń.
— A mnie, dowódcy wozu, o zdanie nie pytacie? — wtrącił lejtenant. — Nie wiem, czy będziecie pasować do załogi, czy przypadniecie mi gustu.
Musicie pokazać, co potraficie. Saakaszwili, jak wam już sam powiedział, jest kierowcą pierwszej klasy. Pokaż im Grigorij, co potrafisz.
— Ze szpilką?
Lejtenant kiwnął głową.
Mechanik skoczył do wozu. Po chwili, przez otwarty właz, podał Semenowi ogromne, zardzewiałe gwoździsko na pół palca grube, na dłoń długie. Lejtenant wziął gwóźdź. Odprowadzany zdziwionymi spojrzeniami Jelenia i Kosa, podszedł do niedalekiej sosny, wbił ostrze w korę.
— Odejdźmy trochę na bok — powiedział do swych nowych znajomych, a w stronę czołgu rzucił: — Gotowe. Nie zapomnij obrócić wieży.
Trzasnął zamykany właz. Chwilę było cicho, potem zajazgotał rozrusznik i zagrał silnik. Wieża, posłuszna niewidzialnej ręce, obróciła się zgrabnie i zatrzymała z lufą skierowaną do tyłu. Dudnienie z lekka wzrosło, drgnęły gąsienice i czołg ruszył nabierając pędu, wprost na drzewo.
— Złomie! — krzyknął Jeleń.
Nie złamał. Na dwie stopy przed pniem wóz przyhamował, stuknął z rozpędu pancerzem o gwóźdź i mocą trzydziestu ton wdusił go w drewno jak w masło. Potem zakołysał się i na wstecznym biegu odszedł grzecznie na swoje miejsce, równając do innych.
Sosna jeszcze drżała, osypując piaty śniegu i brunatne igły, ale gdy podeszli blisko, zobaczyli, że kora nie jest zgnieciona, że rdzawy łepek wystaje na pięć milimetrów.
— No i jak? — spytał lejtenant.
Grigorij otworzył właz, wyskoczył szybko i podbiegł do nich.
— Tygrysa trafić, skóry nie zepsuć. Tak trzeba jeździć — chełpił się, promieniejąc ze szczęścia.
— Fajnie! Wyście są starzy wojacy — z uznaniem potwierdził Jeleń.
— Grigorij stary wojak? Na froncie nie był. Roku jeszcze nie ma, jak mundur nosi. — śmiał się Semen.
— Ale wy, towarzyszu lejtenancie, to chyba od urodzenia jesteście czołgistą? — spytał Janek.
— Od urodzenia to my wszyscy jednakowo — synowie u mamy i ojca.
Nie jestem zawodowym wojskowym. Dopiero jak wojna wybuchła. Ja... — urwał i znowu roześmiał się swoim zaraźliwym, dźwięcznym śmiechem, mrużąc różnobarwne oczy: — Spojrzyjcie w niebo, na chmurę... Na tamtą wysoką, taką białą, jak w mleku wymytą, prześwietloną słońcem. Wiecie, jak się nazywa? Cirrostratus. I mogę wam jeszcze powiedzieć, że za dzień, najdalej dwa, przyniesie nam zmianę pogody i śnieg. Widzicie teraz, jaki ze mnie czołgista, od chmur... — zamilkł na chwilę i patrzył na zaskoczonych chłopców, a potem dodał: — No, dobra, myśmy pokazali, co potrafimy.
Grigorij umie prowadzić, ja wróżę z chmur, a wy?
Jeleń jeszcze raz uważnie obejrzał gwóźdź, a potem bez słowa ujął go w palce. Ręka poczęła mu drgać rytmicznie — w lewo, w prawo, w lewo, w prawo. Pod powierzchnią skóry wystąpiły niebieskawe żyły. Zdawało się, że drga tylko ręka, ale po chwili gwóźdź począł się wysuwać z drewna i wreszcie wyskoczył. Jeleń wziął go teraz w obie dłonie i już bez większego wysiłku skręcił w pierścień.
— U nas, w Gruzji, był taki jeden, co konia brał za kark i podnosił.
Krewnych w Gruzji nie masz?
Lejtenant, trzymając gwóźdź na dłoni, podrzucał go lekko.
— Kto wie, może byś się nadał do załogi, ale twój kolega... Młody jeszcze jesteś — zwrócił się do Janka. — Lepiej byłoby gdzieś przy sztabie...
W czołgu trudne życie. To nie to samo, co po polach na traktorze jeździć — znowu się roześmiał i dodał: — Łatwiej by ci było trzy razy w dziesiątkę trafić, niż do naszej załogi przystać.
— Zgoda. A jak trafię? Jutro akurat ostre strzelanie. Pójdziecie z nami?
— Pójdę.
— A weźmiecie?
— Zobaczymy.
— Towariszcz lejtienant — wtrącił Saakaszwili, mrugając do Kosa. — Raz słowo powiedziałeś, z ust wyleciało, nie goń teraz za nim jak kot za wróblem...
Brygada strzelała od samego rana i echo suchych karabinowych trzasków niosło się po lesie. Jednak dopiero przed południem przyszła kolej na kompanię, do której należał Janek. Zaczęto od początku szeregu, od najwyższych. Jeleń wystrzelał dwadzieścia cztery na trzydzieści możliwych i wpisano go zaraz na drugim miejscu listy najlepszych strzelców, tuż za chorążym Zenonem, który miał dziesiątkę, dziewiątkę i ósemkę.