Porucznik Semen i plutonowy Grigorij Saakaszwili, obaj już w nowych, polskich mundurach, cierpliwie czekali od samego rana, choć w lesie było wilgotno i chłodno. Niebo, zgodnie z wczorajszą zapowiedzią, zaciągnęły śnieżne, ołowiane chmury. Gdy przyszła kolej na Janka, podeszli bliżej, patrząc, jak chłopak układa się na stanowisku. Grigorij zdążył opowiedzieć swemu dowódcy wszystko, co wiedział o chłopcu, i Semen żałował wczorajszych żartów. Żałował, że jakoś prościej tego samego nie wytłumaczył. Teraz jednak było za późno.
Janek zaryglował karabin. Szarik, obecny tu również od rana, podniecony ciągłym hukiem wystrzałów, niecierpliwie oczekiwał momentu, kiedy jego pan zrobi użytek z broni i będzie można przynieść zwierzynę, której nie czuł węchem, ale której istnienia był pewien: gdzie strzelają, tam musi być zwierzyna.
Janek przytulił policzek do chłodnej kolby, poprzez szczerbinę i muszkę zobaczył czarny krąg w środku tarczy. Spokojnie, spokojnie — pomyślał. — Niech ci się zdaje, że to tygrysie ślepia. Wdech, wydech, łagodne ciągnięcie spustu, szeroko otwarte oczy. Strzał huknął, jak należy — niespodzianie i Janek ucieszył się, że broń jest spokojna, nie gniewna, że odrzut ma mniejszy niż sztucer Starego.
Wyrzucił łuskę, zaryglował. Raz za razem oddał drugi i trzeci strzał.
Czekał leżąc, póki nie skończą sąsiedzi, a potem kiedy przejrzano już broń, ruszyli w stronę tarcz.
Szarik pobiegł pierwszy. Za nim szedł Semen, potem Jeleń i Saakaszwili.
Wszyscy starali się z daleka wypatrzeć czarne przestrzelmy na białym tle.
Janek pozostał kilka kroków w tyle. Kiedy doszedł, tamci już byli przy tarczy, pochylali się nad nią.
— Maładiec — powiedział porucznik wstając. — Masz dwie dziesiątki.
Gdybyś trzeciej kuli w niebo nie posłał...
— Muszą być trzy — wyjaśnił Janek.
Zarozumialec — pomyślał oficer i poczuł się jakoś osobiście dotknięty, że chłopiec, który od pierwszej chwili wydał mu się sympatyczny, jest jednak zbyt pewny siebie.
— Dwie dziesiątki też dobra rzecz — starał się załagodzić Grigorij.
Janek obejrzał cel — pośrodku czarnego krążka były dwa otwory: jeden w centrum, drugi po prawej u dołu. Bez słowa przeszedł za tarczę, gdzie stromo ku górze wznosił się nasyp kulochwytu. Klęknął, przesiewał ziemię między palcami, trzęsąc dłonią tak, jak poszukiwacze złota potrząsają przetakiem. Piasek się osypywał, między palcami zostawały spłaszczone, ołowiane kule. Chłopiec odrzucał je, wybierając tylko niektóre.
Szarik usiłował dopomóc w poszukiwaniach: znosił patyki, obwąchiwał ziemię dokoła, udało mu się nawet ukraść rulon papierowych tarcz, z czego był bardzo dumny i długo nie chciał ich oddać dyżurującym na strzelnicy żołnierzom.
Wreszcie Kos wstał, podał na wyciągniętej ręce trzy metalowe, nierównomiernie rozbite kęsy pocisków. Porucznik wziął je na dłoń, kolejno dotykał poduszeczkami palców i wreszcie rzekł:
— Przepraszam, masz rację, wszystkie ciepłe. To znaczy dwie przeszły jedna za drugą. Nie wiedziałem, żeś taki snajper.
— Weźmiecie?
— Wezmę.
— Z psem?
— Z psem. Tylko musisz się jeszcze nauczyć śpiewać.
— Jak to śpiewać?
— Twoje miejsce będzie w czołgu na dole po prawej, obok mechanika.
Potrzebny nam strzelec radiotelegrafista. Po radiowemu musisz nauczyć się śpiewać: ta-ti-ta, ta-ta-ta, ti-ti-ti... — Semen zanucił nazwisko chłopca sygnałami alfabetu Morse’a.
7. Zawiedzione nadzieje
List szedł długo. Był trójkątny, złożony z kartki zeszytowego papieru, podobnie jak chłopcy składają gołębie. Gołąb wypuszczony z ręki nie przeleci dalej niż na drugą stronę ulicy, a z listem było inaczej: otrzymawszy znaczek i pieczątkę na poczcie, powędrował koleją parę tysięcy kilometrów, aż pod Moskwę.
Tu jednak zdarzyła się przerwa w podróży. List odłożono, bo prócz imienia i nazwiska były na nim tylko dwa słowa skreślone dużymi, drukowanymi literami: „Polska Armia”. Potem ktoś na moskiewskiej poczcie długo i cierpliwie szukał w grubych, bardzo tajnych zeszytach i dopisał pod spodem pięciocyfrową liczbę — numer poczty polowej sztabu.
List powędrował do Sielc nad Okę, ale przyszedł w momencie, kiedy wojska już opuściły ziemianki i maszerowały na stację, niosąc karabiny, wioząc działa, prowadząc czołgi i samochody. Zabrano go więc ze sobą do wagonu, w którym było wiele innej poczty, i przewieziono do zaśnieżonej wioski pod Smoleńskiem. Tu młody żołnierz odczytał nazwisko i powiedział do kolegi:
— Kto tam wie, gdzie taki służy. Obywatelu sierżancie, chyba odesłać z powrotem?
Sierżant miał siwe włosy i po raz pierwszy założył mundur ze skrzyżowanymi trąbkami na kołnierzu przed bardzo wieloma laty. Widział i wiedział niejedno, zniechęcał się niełatwo.
— Odesłać? Listów tak od razu się nie odsyła, a tym bardziej daleko, aż na brzeg Oceanu Spokojnego. Napisać „adresat nieznany” — łatwo, a przyjąć na swoje sumienie ludzką troskę i myśli powierzone poczcie — trudno. Trzeba szukać.
Wieczorem, przy świetle benzynowej „koptuszki”, stary listonosz przygotował kartki z pytaniami: do 1 dywizji piechoty, do 2 dywizji piechoty, do 1 brygady artylerii, do 1 samodzielnego pułku moździerzy, do 4 pułku artylerii przeciwpancernej, do 5 pułku artylerii ciężkiej i jeszcze wiele innych.
Naturalnie nie pisał nazw, bo tego robić nie wolno podczas wojny, lecz tylko coraz to inne numery poczty polowej. I w każdej kartce zapytywał o to samo:
„Czy służy u was...”
Trójkątny list powędrował na półkę i czekał. Kiedy wreszcie przyszła najważniejsza, potwierdzająca odpowiedź, cała poczta była już spakowana, worki wrzucano na samochody, bo 1 armia, która wyrosła z dywizji i korpusu, ruszyła na Ukrainę, gdzie front najbliżej do polskich granic podchodził.
Dlatego list dotarł na miejsce dopiero wiosną, gdy drzewa i pola pozieleniały. Trójkątna koperta z wieloma pieczęciami wyglądała jak mundur weterana ozdobiony orderami za dziesiątki stoczonych bitew. Listonosz brygady pancernej z podziwem obracał ją w rękach, miał już odnieść, gdy nadarzyła mu się wyjątkowa okazja.
— Obywatelu plutonowy, zaczekajcie chwileczkę, poczta do was.
— Do mnie? Mały list, duża radość — ucieszył się Saakaszwili i przerzucił do lewej ręki paliwową pompę, którą wyfasował na składzie kompanii technicznego zaopatrzenia.
— Prawie tak jakby. Do kaprala Kosa, ale przecież u was w załodze wszystko jedno który. Liczycie się razem — czterej pancerni i pies.
— Podziękowanie w imieniu bohaterskiej załogi — Grigorij skłonił się, wziął list i włożywszy do kieszeni na piersiach, żeby nie pobrudzić, ruszył w stronę swego czołgu.
Porucznik Semen i kapral Jeleń leżeli rozciągnięci w trawie pod drzewem i prowadzili konwersację.
— Dziękuję pani, bardzo dziękuję.
— Dzienkuju pani, bardzo dzienkuju — powtarzał starannie Wasyl.
— Nie „dzienkuju”, tylko „dziękuję”.
Obok nich leżał Szarik, w wyciągniętych łapach trzymał szyszkę, szarpał ją zębami. Kto go nie znał, myślałby, że to dorosły pies, taki był silny i duży, ale załoga wiedziała, że jeszcze wczoraj był szczeniakiem, że lubi się bawić.