Gdy zobaczyli nadchodzącego mechanika, Jeleń siadł i zawołał:
— Myślołech, żeś przepodł. Przyniósłżeś?
— Przyniosłem, ale nie nowa. Nowych pomp nie mają. Ta nie jest najgorsza. Założę i wóz będzie gotów — wyjrzał za czołg stojący obok głębokiego okopu i nie dostrzegłszy Kosa zawołał na cały las: — Janek!
— Cicho, nie drzyj się. Pies jest, a gospodarza nie ma. Zajęty — porucznik pokazał ręką za siebie.
Ze skraju lasu widać było ugór, a dalej zagajnik na górce, z którego sterczała wysoka, metalowa antena sztabowej radiostacji brygady. Obok zagajnika na tle błękitnego nieba rysowały się dwie sylwetki: chłopca i dziewczyny.
— Jak tak, to wszystko jasne — kiwnął głową Saakaszwili. — Ja tam wolę czołgu pilnować, jeśli dbasz o niego, to nie zawiedzie, nie zdradzi. Jak to się mówi po polsku: maszyna to nie dziewczyna.
— Prawda, tak się mówi — potwierdził Jeleń z profesorską powagą i zaproponował: — Trzeba ci pomóc, Grześ, to jo ci pomogę. Niech sobie chłopiec spokojnie pogodo, domy se rady bez niego.
Janek nie słyszał wołania. Może dlatego, że z daleka, może przeszkodziła mu krew pulsująca w skroniach, a może zbyt był zamyślony, bo szukał słów i nie mógł znaleźć. Lidka stała o dwa kroki, patrzyła pytająco.
Niepodobna była do tamtej w waciaku — dopasowana spódniczka, oficerskie zgrabne buciki, całe z chromowej skóry, ponad cholewami kolana w jedwabnych pończochach.
— Chciałeś mi coś powiedzieć. Słucham.
— Długo cię nie było, my też już po kursach. W naszej załodze jest Wasyl i Grześ, ale ty ich nie znasz, oni przyszli, jak już ciebie nie było. Wasyl to nasz porucznik. Strasznie fajny, jedno oko ma niebieskie, a drugie czarne i z chmur przepowiada pogodę, bo on był przedtem meteorologiem... A Grześ, to nie Grześ, on się nazywa naprawdę Grigorij Saakaszwili, ale my tak mówimy, bo łatwiej. Trzeci to Gustlik Jeleń, ten co z nami jechał, a ja czwarty. Chcemy, żeby nasza załoga... Bo wóz należy do dowódcy brygady, do generała...
Mówił coraz szybciej, jak człowiek zbiegający ze stromej góry, którego już nie własna wola niesie, ale rozpęd. Nie wiedział, jak się zatrzymać, choć mówił nie to, co miał ochotę powiedzieć, i czuł, że dziewczyna słucha obojętnie.
— Długo bardzo cię nie było... — dodał nagle i zamilkł.
— Kurs trudny, a poza tym kwestia wprawy — mówiła niedbale Lidka.
— To nie to, co na czołgu. Radiostacja sztabu pracuje dla całej brygady i do dowództwa armii meldować trzeba. Połowy tego nie umiesz, czego nas uczono — zerknęła bokiem na swój naramiennik z trzema belkami plutonowego.
— Nie pisałaś wcale.
— Do mamy, na Syberię, ledwo dwa listy wysłałam. Nie było kiedy.
Cały tydzień zajęcia, a w każdą sobotę i niedzielę tańce. Nie masz pojęcia, jakie miałam powodzenie — poprawiła ręką włosy. — Czemu tak ciężko wzdychasz?
W tych ostatnich słowach można się było dopatrzeć i niechęci, i ciepła.
Tak jak zieleń łączy kolor żółty i błękit, tu można było odczytać obie barwy.
Janek przyjął za prawdziwy ten ton, którego pragnął. Mam już szesnaście, skończone szesnaście — pomyślał. — A ona przecież nie wie, myśli, że osiemnaście. Wziął dziewczynę za rękę, ale Lidka cofnęła dłoń.
— Bez poufałości.
— Ja tak... Pamiętasz, jak grzałem ci ręce... Tam około kuchni. Inna wtenczas byłaś.
— Zaczekaj — powiedziała, pobiegła do samochodu radiostacji i wróciła z rękawicami. — Masz tu swój prezent z powrotem. Grzały, ale teraz wiosna i w ogóle... inne czasy. Zabierz je sobie.
— Nie, dlaczego? Ja przecież... Lidka, poczekaj.
Odwróciła się, szła w stronę zagajnika. Janek zrobił kilka kroków jej śladem, ale nagle od strony obozu ryknęła syrena: krótki — długi — krótki — długi.
Alarm!
Zawrócił na pięcie i co sił w nogach pobiegł w dół łagodnego pagórka, w stronę czołgu. Gdy wpadł między drzewa, Jeleń zeskakiwał już w głąb wieży.
Silnik chwycił od rozrusznika, z rur wydechowych trysnęły pierwsze kłębki spalin. Otwartym włazem mechanika wśliznął się głową naprzód i po kolanach Grzesia przelazł na swoje miejsce.
Szarik, oswojony z wozem i sygnałami, leżał w rogu na starym waciaku, tuż przy prawej nodze swego pana. Janek usadowił się, wcisnął na głowę hełmofon i czując, jak wóz rusza, przylgnął do pancerza. Podpiął szybko słuchawki, włączył je do kontaktu. Z radiostacji napłynął szum i gwizdy.
Lekkimi ruchami gałki nastroił falę brygady.
— Ti-ti-ti-ti-ta, ti-ti-ti-ti-ta, ti-ti-ti-ti-ta — popiskiwały sygnały Morse’a.
Nie odróżniał pojedynczych dźwięków, lecz chwytał melodię i od razu tłumaczył ją na ludzki język. Dopiął na gardle laryngofon. Dwa czarne, malutkie mikrofoniki przywarły do krtani — one „nie słyszą” warkotu silnika, klekotania gąsienic, ale przekażą starannie każdy dźwięk, chwytając go wprost z wnętrza gardła. Przełączył się na telefon wewnętrzny i zameldował dowódcy:
— Czterysta czterdzieści cztery.
— Rozumiem, trzy czwórki — odpowiedziały słuchawki głosem Semena. — Mechanik, prowadź wóz na drogę pod lasem; stań na wysokości mostka.
Włazy były zamknięte, czołg szedł po rozjeżdżonej drożni, drgając i kołysząc się na wybojach. Wtuleni w stal, kołysali się i drgali razem z nim, tworząc jedną całość. Nie od razu przywykli do tej jedynej metody ochrony przed zderzeniami z całą masą znajdujących się we wnętrzu twardych przedmiotów. Uczył ich tego Semen. Najtrudniej szło Szarikowi, któremu nie potrafili wytłumaczyć. Musiał zdobywać doświadczenie razem z guzami, warczał nawet na czołg, obrażał się, próbował kąsać, ale teraz i on, jak wytrawny czołgista, trwał w przednim kącie wozu przytulony do pancerza.
Obserwacja należała do tych z wieży — z góry widać lepiej. Normalnie Kos korzystał ze swego celownika, żeby wiedzieć, gdzie są, ale dziś nie patrzył. Jakoś go bolało we wnętrzu, nie mógłby zresztą powiedzieć na pewno gdzie i tylko czując skurcz w gardle, myślał, czy można uderzyć słowem.
Czołg toczył się po nie kończącej się, wciąż powracającej przed koła drodze z płaskich, gąsienicowych traków, przystawał, ruszał znowu, skręcał, ale Janek nie zwracał na to uwagi. Roboty nie miał, bo słuchawki milczały.
Po ogłoszeniu alarmu, tak jak w warunkach bojowych, panowała radiowa cisza. „Przeciwnik” nie powinien był ich usłyszeć, nie powinien wiedzieć, że wozy pancerne niosące armaty kalibru 76 mm i po sto pocisków każdy zbliżają się do linii jego obrony. Komendy w marszu przekazywane były znakami chorągiewek z wozu na wóz i komuś, patrzącemu z boku, wydawałoby się, że metalowe stwory rozmawiają na migi.
Janek ocknął się z zadumy dopiero wówczas, kiedy stanęli w lesie pod niskimi gałęziami olszyn, między pniami brzóz i umilkł silnik. Dowódca z mechanikiem poszli na rozpoznanie terenu, po którym mieli nacierać. Gustlik przysiadł w wieży na skrzynkach z pociskami, które zastępowały podłogę, zajrzał dołem, co tam na przedzie u Janka słychać, ale jakoś nic nie rzekł i wziąwszy pistolet maszynowy stanął na warcie koło czołgu, chociaż to dziś nie jego była kolej.
Wychodząc przymknął górny właz i tylko przez przedni, otwarty, widać było gałęzie drzew. Młode liście nie straciły jeszcze żółtawego odcienia, słońce, rozsypawszy się między nimi na setki maleńkich krążków, pełzało po siedzeniu mechanika w takt wiatru.
Wrócił Saakaszwili. W chwilę po nim nadszedł porucznik, kazał zgrać wskazówki czołgowego zegara ze swoim i krótko wyjaśnił zadanie.