— Nacieramy z piechotą. Ostrożnie, bo nie z naszego batalionu, nie przyzwyczajona. Przejście okopów wyznaczone białymi taśmami. Sygnał będzie przez radio. Rzecz w tym, żeby ruszyć razem, jakby orzech zgryzł.
Zostawało im jeszcze dziesięć minut. Wasyl wyjął scyzoryk, obciął złamaną przez czołg cienką gałązkę brzozy i obróciwszy twarz w stronę Jelenia, począł obrywać liście, wymawiając starannie po polsku:
— Kocha... lubi... szanuje... — zastanowił się, roześmiał i spytał: — Jak dalej?
— Ni chce mnie... Ale nawet jakby ni chciała, to i tak na brzozie się nie rachuje, musi być akacja.
Zajęli miejsca w wozie. Saakaszwili uruchomił silnik, postawił na małe obroty. Janek dociągnął nauszniki: prawie nie słyszał dudnienia cylindrów, w słuchawkach błąkał się poświstujący szmer jakby dalekiego wiatru. Wiedział, że musi uważać, że powinien od razu pochwycić rozkaz... Chciał usłyszeć tylko jeden głos, do którego tęsknił. I nagle pragnienie stało się rzeczywistością: tuż obok, przy samym uchu, śpiewnie, jak czynią to wszyscy radiowcy na świecie, odezwała się Lidka:
— Klon, Dąb, Grab naprzód!
„Grab” to było do nich.
— Klon, Dąb, Grab naprzód!
Słuchał jak zaczarowany i zdawało mu się, że tę ostatnią nazwę drzewa, kryptonim plutonu czołgów dowodzenia, dziewczyna wymawia jakoś bardziej miękko, cieplej i serdeczniej.
— Klon, Dąb, Grab... — teraz dopiero drgnął i przełączył fonię na słuchawki całej załogi; wszyscy czterej usłyszeli ostatnie słowo: naprzód!
Grześ wysprzęglił, wrzucił pierwszy bieg, płynnym ruchem począł zdejmować nogę z pedału sprzęgła. Janek czuł, jak napięły się gąsienice, jak drgnęła wraz z nimi masa stali. Przez celownik zobaczył najpierw zieleń liścia prześwietlonego słońcem, potem migotanie światła i wreszcie krążek napełnił się blaskiem — czołg wyjechał na pole.
Wyprzedziły ich inne wozy, kłębił się przed nimi pokarbowany kurz. Szli ostro, żeby je dognać. Mechanik przerzucał biegi, dodawał gazu. Wchodząc w mgłę miałkiego rozwichrzonego piachu, mieli już czterdzieści na godzinę.
Bokiem, z lewej zamajaczyły trzy sylwetki żołnierzy ciągnących karabin maszynowy. Saakaszwili ostro ściągnął drążek, by na nich nie wpaść, poszedł skośnie i w coraz gęstszym kurzu musiał zwolnić.
— Duży kurz, mała szybkość — usłyszeli jego krótką informację.
— Uwaga, taśmy w prawo — ostrzegł głos Semena.
— Są z prawej, widzę — odpowiedział Grześ.
Czołg drgnął, przekraczając okopy, wyszedł na trawę i teraz dopiero zobaczyli inne wozy o dobre dwieście metrów na przedzie. W przerwach między nimi sadziła susami piechota. Natarcie szło nieco bardziej w lewo.
Grześ chciał poprawić kierunek, ale łąka przecięta była rowem, więc szedł naprzód, wypatrując sposobnego miejsca. Tymczasem wykop jak na złość skręcił łagodnie w prawo, spychając ich coraz dalej od osi natarcia, w stronę niskiej, ciemnozielonej łąki, zarośniętej tatarakiem. Podejrzana była ta zieleń, zbyt wilgotna, zapowiadająca błoto.
— Uważaj, woda przed nami — spokojnie odezwał się dowódca. — Przejdziesz rów po lewej?
— Stanę i sprawdzę.
— Brak czasu.
— Daj zgodę na forsowanie — poprosił Grześ.
— Zgoda.
Maszyna poczęła wykonywać skręt w lewo. Prawa gąsienica podcinała murawę, spychała ziemię poprzerastaną trawą. Wzmagał się ryk silnika pokonującego boczny opór i kiedy poszli wprost na rów, szybkość nie była duża. Nim sięgnęli gąsienicami przeciwległej burty, wóz opadł, uderzył czołem, dźwignął przed sobą stertę ziemi. Sunęli jeszcze rozpędem, ale gąsienice poszarpały murawę i czołg siadł na brzuchu, znieruchomiał. Chwilę jeszcze bezsilnie wirowały koła, traki szorowały po gładkich koleinach.
Semen podał komendę:
— Silnik stop. Mechanik zostaje, reszta z wozu.
Dolny właz był zablokowany, więc jeden po drugim skakali górą, staczali się po pancerzu w trawę i błoto. To były ćwiczenia, nikt nie strzelał, ale Wasyl od samego początku uczył ich w ten sposób opuszczać maszynę, nie pozwalał inaczej.
Kryjąc się za wozem, zdjęli stalową linę holowniczą. Jeleń dźwignął grubą, dębową belkę, którą wozili ze sobą przymocowaną do błotnika, i potaszczył ją przed czołg.
Nie mówili ni słowa, rozumieli się doskonale. Nie po raz pierwszy przecież wyciągali maszynę z błota. Belkę trzeba było teraz przymocować liną w poprzek do obu gąsienic tak, by nie drgnęła pod ciężarem trzydziestu ton.
Wykonywali tę robotę leżąc w trawie. Dopiero kiedy skończyli, porucznik podniósł się i stanąwszy na wprost wizjera mechanika, pokazał obu rękami, że ma ruszać.
Zadudnił silnik. Odskoczyli na bok i patrzyli, jak z wolna poczynają pełznąć gąsienice, wgniatają belkę w błoto, ciągną ją pod spód. Zdawało się przez chwilę, że i to nie pomoże, ale oto drgnęła antena na wieży, cała wieża, silnik począł ryczeć basem i zwierz ze stali coraz szybciej dźwigał się w górę i ku przodowi.
Jeleń wybiegł naprzód, czekał na znak, kiedy Semen pokazał mu, że dębina wynurza się na końcu gąsienic, skrzyżował dłonie i czołg stanął.
Teraz, zakasawszy rękawy, packali się po łokcie w lepkiej, torfiastej mazi — zluzowali linę, zdjęli belkę, zamocowali jedno i drugie z powrotem na pancerzu.
— Do wozu!
Ścierając błoto z rąk pakułami, wdrapali się na powrót, zajęli miejsca.
Ledwo Janek zdążył podłączyć swój hełmofon do radiostacji, usłyszał w słuchawkach ich własny kryptonim:
— Grab jeden, Grab jeden, słyszycie? — poznał baryton generała.
Czołg można było zobaczyć z daleka na tej otwartej łące i niewidoczny dowódca brygady sięgał do nich „długą ręką” radiowych fal.
— Ja Grab jeden, słyszę was.
— Tę bitwę przegraliście — odpowiedziały słuchawki. — Czekajcie na miejscu. Nasi skończyli ćwiczenia, zaraz wrócą. Wolno wyjść z wozu.
Kos przełączył się na telefon wewnętrzny i w momencie, gdy mechanik już miał ruszać, przekazał porucznikowi rozkaz generała.
— Wyłącz silnik — powiedział Semen i otworzył górne włazy.
Mogli opuścić wóz, położyć się w trawie na słońcu, ale jakoś nikt z nich nie kwapił się do tego. Wasyl i Gustlik przysiedli na skrzynkach z pociskami po obu stronach podstawy działa, Grześ obrócił się w tył na swym siedzeniu.
Janek dopiero teraz wyjął zza pasa niepotrzebne zupełnie rękawice, które mu przeszkadzały i cisnął w kąt, na legowisko Szarika. Nie obrócił się jednak i tylko odchylił jeden nausznik hełmu, by słyszeć, co tamci mówią.
— Pierona! Przegraliśmy. Som generał powiado: Grab jeden, przegraliście. Przez tę pierońską przykopę — złościł się Gustlik.
— Tak jakbym się kwaśnego wina napił. Gdyby w boju mniej o jedną armatę, o dwa kaemy, o jeden czołg... Niedobrze, kiedy koń pod dżigitem przed bitwą pada, niedobrze, kiedy czołg w błocie siedzi. — Grześ targał swoje czarne włosy. — Niedobry rów, brzegi miękkie jak z ciasta. Z tyłu jedziesz, kurz masz w oczy, żeby nie ten kurz, to byśmy po lewej od rowu wyszli, byłoby dobrze. Wszystko jedno: dużo mówić czy mało mówić, winien plutonowy Saakaszwili.
— Powoli. Przyznanie, to jeszcze nie dowód winy — powiedział Semen i zapytał, nie wiadomo, czy siebie samego, czy któregoś z załogi: — A skąd ten kurz się wziął?
— Tamci za wcześnie wyskoczyli, chachary, jak do pożaru.
— Oni za wcześnie czy my za późno? — pytał dalej porucznik.
— Oni dobrze, my późno i dlatego kurz — powiedział mechanik, zastanowił się chwilę i spytał: — Radio niedobre, odbiór zły?