Minie jeszcze trzy dni narastającej, coraz groźniejszej ciszy i wreszcie jak fala z dalekiego morza w stronę lądu idąca, która łamie się przy brzegu i stroi grzebieniem piany, ryknie atakujący grzywacz. Skoro świt, na jeden znak, na wezwanie salwy gwardyjskich moździerzy — rakietowych wyrzutni, odezwą się tysiące dział 1 Frontu Białoruskiego, który miał już wkrótce stać się polskim frontem, i ruszy wszystko na zachód. Nie, nie wszystko. Tylko te dywizje, które jak ostrze grota uderzają pierwsze.
Gdy wszystkie drogi, wszystkie ścieżki i pola, które te ścieżki dzielą, pokryły się ludźmi, armatami i czołgami, do brygady pancernej radio przyniosło nazwę Polskiego Komitetu Wyzwolenia Narodowego i pierwsze jego słowa jak oddech bliskiej ojczyzny. Byli tuż za tarczą frontu na ziemi bezludnej, spalonej, gdzie ani wioski, ani chaty nie uświadczysz, tylko czasem popielisko i sterczący komin. Wszędzie zaś leje pocisków jak dzioby po ospie wojny; pogięty, sczerniały metal; działa martwe, pochylone lufami ku ziemi.
Stąd za tymi, którzy pierwsi sforsowali Bug, mieli ruszyć w gotowości do uderzenia, gdy tamci stępią broń, wykruszą się w bojach.
Już ruszają. Rozjeżdżoną drogą pełznie ta sama pancerna kolumna, tylko gałęzie na czołgach zmienili, by były świeże i zielone. Ludzie stoją w otwartych włazach, twarze mają ciemne od kurzu, ale mimo to można poznać Semena, Jelenia i Kosa do pół pasa wychylonych z wieży. Saakaszwili siedzi na dole, prowadzi maszynę, wypatrując drogi przez otwarty właz. Mijają akurat grupę spalonych tygrysów, które widocznie próbowały kontrataku i trafiły pod lufy dział.
— Ale natłukli tego draństwa — Kos przekrzykuje warkot silników.
Semen kiwa głową, a po chwili pokazuje oczyma w inną stronę. W bok od drogi, koło rozwalonego komina, stoi T-34 zatrzymany pociskiem w biegu. Wieża z opuszczoną lufą, jak pochylona na ramię głowa nieżyjącego człowieka, pancerz pokryty szarym kopciem i tylko gwiazda jest nieco ciemniejsza.
Taki sam jak nasz — myśli Janek, czując nagły chłód lęku w piersi. — Kim byli ci, którzy w nim zginęli?
Za przykładem Semena podnosi rękę do czoła, salutuje.
Po lewej, równolegle do czołgów, idzie kolumna piechoty. Gdzieniegdzie między ludźmi widać zielone brezenty samochodów ciągnących działa. Piecze lipcowe słońce. Białe, kłębiaste chmury wiszą na niebu rzędami, układają się w pasy poprzeczne do osi marszu.
Nagle, gdzieś na przedzie, budzi się trzask karabinowych wystrzałów.
Terkot broni maszynowej pełznie szybko naprzeciw jak płomyk po loncie.
Jasno, dźwięcznie naszczekują rusznice przeciwpancerne. Buczą sygnały czołgów.
— Do wozu, luki.
Zsuwają się błyskawicznie w dół, zatrzaskują zamki. Janek wskoczywszy do wieży łapie uchwyt peryskopu, odpycha go, żeby przez szkła widzieć niebo.
Najpierw cały prostokąt wypełnia błękit, potem zjawia się biały kłąb chmury, jej ciemniejsza podstawa i wreszcie są: jeden i drugi za nim, nieco z boku. Lecą nisko, tuż nad drogą, błyskawicznie rosną w oczach — owale kadłubów, kręgi śmigieł, skrzydła załamane jak rozpłaszczona litera „W”, a dołem koła podobne szponom, obute w łapcie owiewek. Nawet tu, we wnętrzu wozu, słychać ich ryk, potem, obok i z tyłu, wybuchy bomb. Odlot, wyciszenie i radość, że niebezpieczeństwo minęło.
Dudnienie własnego silnika, jazgotanie gąsienic wydaje się teraz ciche i miłe jak szum chłodnego strumienia. I właśnie wówczas wóz nagle unosi się, wstrząsa, światło w peryskopie czerwienieje, przez skórę, wprost do mózgu, wali się huk. Jankiem rzuca w dół na mechanika i, nie wiadomo jak, Szarik ląduje im na kolanach. Silnik gaśnie, czołg nieruchomieje.
— Zdrowi?... Pytam, czy zdrowi? — niepokoją się słuchawki głosem porucznika.
Tak, wszyscy są zdrowi, tylko oszołomieni, a pies nie kryje przestrachu.
Janek, patrząc na niego, przestaje się dziwić i zaczyna odczuwać lęk.
— Z wozu, na lewą burtę — rozkaz nie daje czasu do rozmyślań.
Teraz dopiero, stojąc na ziemi, widzą swój znieruchomiały czołg obok drogi i zerwaną gąsienicę, która leży z tyłu jak długi wąż, zjeżony zębami na grzbiecie.
— Zjechałeś Grześ. Ręka ci drgnęła — spokojnie stwierdza Semen.
Rzeczywiście, wóz stoi dobre trzy metry za linią czerwonych chorągiewek, wytyczających prawą stronę drogi. Jedna z nich, przewrócona, sterczy spod zerwanej gąsienicy.
— Widzę, że lecą, popatrzyłem do góry...
— Nie wolno. Na szczęście to nie była mina przeciwczołgowa, tylko jakaś mniejsza. Janek do wozu, po erkaem. Nie gap się, to nie ćwiczenia.
Grigorij na miejsce, a my z tobą Gustlik, do roboty.
Dwu ludzi do naciągnięcia ciężkiej, stalowej gąsienicy to mało. Mijają ich dziesiątki wozów, tysiące ludzi, z których każdy mógłby dopomóc, ale kolumnie nie wolno stanąć. Jeden czołg nie może powstrzymywać następnych. Gdyby im czegoś było potrzeba, mogą wzywać pomocy: rannymi ludźmi zaopiekują się sanitariusze, rannym wozem — kompania technicznego zabezpieczenia idąca na końcu kolumny. Jeśli jednak sami dadzą radę, nie powinni zatrzymywać nikogo.
Stalowa lina już jest nawinięta na koło wiodące, jej koniec zaczepiony do gąsienicy i Semen wybiega przed czołg, by pokazać mechanikowi, że może powoli ruszać prawą burtą. Jeleń zrzuciwszy kombinezon, mundur, koszulę wczepił się pół nagi na końcu metalowego węża i teraz, kiedy ogniwa poczynają drgać, wprowadza go na kierunek. Kos, bezczynny ze swym erkaemem, przekłada broń do lewej ręki, by mu pomóc.
Wówczas od czoła, od zachodu, od tej strony, w którą idą za słońcem, po raz drugi słychać narastający trzask palby. Janek biegnie za czołg, opiera na pancerzu nóżki karabinu maszynowego i mrużąc oczy patrzy w niebo. Zza kłębów cumulusa, jak z zasadzki, pojawiają się znowu dwie maszyny, ostro nurkują w dół. Może to te same, może inne.
Wpiera nogi w piach, przytula kolbę do policzka, prowadzi samoloty na końcu lufy. Gdy urastają do wielkości jastrzębi, wybiera pierwszy, bliższy, kładzie muszkę nieco powyżej środka srebrnego kręgu śmigła, tam gdzie za owiewką kryje się człowiek.
Chłopak czuje, jak z czoła na policzki spływają mu krople potu. Wycie silnika i gwizd powietrza dartego skrzydłami stają się coraz wyższe, budzą skurcz gardła. Na dziobie samolotu poczynają migotać wystrzały. W tym samym momencie Janek naciska spust, widzi rudą trasę, przenosi ją nieco niżej.
Z lewej i z prawej krzyżują się ściegi ognia radzieckiej piechoty. Jęczy bity pociskami metal czołgu, tryska piach. Przez ułamek sekundy widać żółty brzuch nurkowca i dwa czarne krzyże. Samolot załamuje tor lotu, wykręca pół beczki i nagle, paręset metrów za nimi, w bok od drogi, tryska wybuch, wyrasta chmura czarnego dymu.
Janek z erkaemem w garści biegnij do Semena, szarpie go za rękaw i pyta:
— To ja?
Tamten odsuwa go na bok, mówi spokojnie:
— Do roboty, czas leci.
Nad kolumną jak dwie błyskawice migają myśliwce z ostrymi nosami i gwiazdami na skrzydłach.
Znowu dudni silnik czołgu, gąsienica pełznie po piachu, wsuwa się pod koło napędowe i wreszcie pierwszy ząb chwyta. Semen podnosi drugą rękę do góry i krzyczy:
— Obiema, obiema burtami!
Wóz rusza, wpełza na gąsienicę i teraz już tylko trzeba wymienić pęknięty trak, spiąć rozerwane miejsce. To robota Jelenia. Wasyl szczypcami trzyma bolec, a Gustlik łomoce po nim ciężkim młotem.
Kos stoi przy czołgu i nie wierząc oczom, dotyka palcami dziobów i krech na pancerzu.