Выбрать главу

— Widoki oglądają, a ja jak kto głupi sam na dole i jedno co widzę, to tylko tę rurę armatnią...

Choć lufa nie mogła tego ani zobaczyć, ani ocenić, mechanik pokazał jej język.

Zdarza się czasem w życiu, że nie mając odwagi powiedzieć komuś czegoś prosto w oczy, wolimy samotnie wykrzykiwać swe myśli, by inni nas nie słyszeli. Najczęściej dzieje się tak wtedy, gdy człowiek nie ma racji. Grześ właśnie nie miał racji, wymyślając na artylerię i tempo jej marszu, ale druga część jego wypowiedzi była słuszna — rzeczywiście, gdy ktoś siedzi na wieży czołgu na wysokości dwu i pół metra nad ziemią, więcej widzi niż przez właz mechanika.

— Spójrzcie, tam w prawo — porucznik pokazał ręką.

Daleko przed nimi, na czele artyleryjskiej kolumny, poczęło dziać się coś nowego. Ciągniki zjeżdżały z drogi, armaty toczyły się przez rów i wachlarzem szły polami, tratując żyto i kartofle. Kilkaset metrów od szosy traktory jak na komendę zawróciły, obracając działa. Obsługa zeskakiwała z armat, dźwigała ich łoża ku górze i odciągając przodki, sprawiała baterie do boju.

— Co oni robią, dlaczego? — spytał Janek.

— Las. Podziwej się na las, tam dalij — krzyknął do niego Jeleń.

Od horyzontu wcinał się w pola granatowy jęzor boru. Dołem spomiędzy pni tryskały ogniki i przed armatami poczęły nagle skakać kłęby kurzu, podobne do wyrastających krzaków. Przy działach uwijali się kanonierzy, dowódcy baterii stali nieco z tyłu, unosząc ku górze ręce. Widać było potem, jak jeden opuścił ramię w dół, najbliższe działo błysnęło, huknął wystrzał.

— Co to za hałas? — spytał Saakaszwili, ponownie włączając się w sieć telefonu wewnętrznego.

— Jakaś okrążona grupa — odpowiedział Semen. — Artyleria do nich łupi.

Czołg szedł na nie zmienionej szybkości, pancerniacy byli jak w ruchomej teatralnej loży. Patrzyli na dalsze jadące do boju działa, widzieli w oddali baterię, która przystąpiła do walki. Oficer skorygował dane i teraz już ze wszystkich czterech luf tryskał ogień, nad polem toczyły się grzmoty salw.

Stamtąd, z boru, biły moździerze, przesuwały ogień coraz bliżej ku działom i nagle zobaczyli), jak wybuch trysnął między armatami, dwu kanonierów padło i jasnym ogniem poczęła płonąć opona, którą gasiła reszta, sypiąc łopatami ziemię. Dudnienie własnego motoru nie pozwalało słyszeć krzyku, wszystko odbywało się jakby na niemym filmie.

Skręcił ostatni idący przed nimi ciągnik i nagle szosa zrobiła się pusta.

— Pojedziemy z nimi, pomożemy? — spytał Kos.

Jakby w odpowiedzi na jego słowa czołg również począł skręcać, celując między dwie wierzby, w nieco szersze przejście.

— Wróć na kierunek, zwiększyć szybkość — powiedział spokojnie Semen, a potem dodał, zwracając się do Kosa: — Bez rozkazu nie wolno.

Okrążeni po to się bronią, by powstrzymać tempo natarcia. Do likwidacji przeznaczone są specjalne siły. To nie nasza sprawa, my mamy iść naprzód.

Pędzili teraz ponad czterdzieści na godzinę, ciepły wiatr owiewał im twarze, wyciągał spod czołgowych hełmów kosmyki włosów i bawił się nimi. Prażyło słońce, ślepiło w oczy.

Minęli pozycje dział, droga opadła niżej, weszła w wykop i już nie było nic widać, tylko grzmoty i huki goniły za nimi, jak głos oddalającej się burzy.

Niebo było pogodne, z rzadka znaczone kłębiastymi, niewielkimi cumulusami.

Szybko dognali kolumnę brygady, minęli samochody ze zmotoryzowaną piechotą, kompanię moździerzy, baterię przeciwpancerną, przegnali działa szturmowe i wreszcie odnaleźli swoje miejsce w szyku. Z niewielkiego pagórka zobaczyli teraz jadących przed nimi i za nimi, całą kolumnę rozciągniętą na pięciu kilometrach szosy.

Od przodu podano chorągiewkami sygnał postoju. Bojowe wozy skracały lekko odległości, zatrzymywały się, zjeżdżając na prawą stronę. Tak szczęśliwie wypadło, że czołg Semena przystanął akurat we wsi. Zza pobielanych domków krytych słomianymi strzechami, z ogrodów, zza płotów biegli ludzie. Ledwie pancerni stanęli, otoczyli ich zewsząd, podeszli do samych wozów.

Janek i Gustlik, zeskoczywszy na ziemię, wpadli wprost w objęcia witających. Jakaś smukła, opalona dziewczyna, w białej sukience w kwiatki, objęła Kosa, ucałowała go w oba policzki, podała pęk georginii. Zaczerwienili się oboje i oboje cofnęli pół kroku.

Jakaś kobieta chwyciła Janka za rękaw.

— Ludzie! Taki młody, a już wojuje.

— Chłopaki, a skądżeście?

— Jo żech je z Ustronia, stamtąd Wisła wypływo...

Jeleń uczciwie wykonywał pracę, szedł wzdłuż ciasnej ściany ludzi, nie wybierał, nie przebierał, tylko kolejno, tak jak stoją — dziewczyna, kobieta czy chłop — obejmował za ramiona i całował.

— Kto jeszcze, z kim żech się jeszcze nie witoł? Już wszyscy? — odsapnął i otarł pot z czoła.

— A ten czarny, zamazany, czego nic nie mówi? — stary chłop pokazał w stronę czołgu, gdzie przez właz, wychylony do pasa, wyglądał żołnierz polski, Grigorij Saakaszwili. — Ten to musi nie nasz.

— Nasz, od Sandomierza — wyjaśnił z przekonaniem Jeleń. — Jeny tata kominiorz i tymu je taki czorny. A nie mówi, bo go ze wzruszenia zatkało.

— Maszyna to nie dziewczyna — wypowiedział Grześ jedną z maksym, których się dobrze nauczył po polsku i na wszelki wypadek dał nura do czołgu, zniknął pod pancerzem.

— To teraz już Polska będzie? — spytał stary.

— Ludowa Polska — wyjaśnił Janek.

— To niby jaka, że ludowa?

— Fabryki wezmą robotnicy, a ziemię dworską chłopi:

— Za pieniądze?

— Bezpłatnie.

— Albo to prawda? W osiemnastym roku też tak mówili, a potem panowie nasze rady wojskiem rozegnali.

— Teraz wojsko nasze, nie rozgonią.

— Może i nie rozgonią, może rozgonią — chłop drapał się w głowę.

— Mleczka się napijcie. Chłodne, wyciągnęłam bańkę prosto ze studni — kobieta zanurzyła w wiadrze szczerbaty kubek, zdobny chabrami, podawała czołgistom.

Jeleń wypił jeden, drugi, poprosił o trzeci.

— A nie słyszeliście czasem... — ośmielił się Janek. — Może był tu w waszych okolicach porucznik Stanisław Kos?

Prosili, żeby im powtórzył nazwisko, pogadali między sobą, wspominali, ale okazało się, że nie słyszeli.

— A gdzie on, panie, wojował, ten porucznik?

— Na Westerplatte.

— Panie drogi, toż tam nikt żywy nie został. Wyginęło siedem tysięcy naszych co do jednego...

— Niemożliwe — zaprzeczył Janek. — Na Westerplatte i pięciuset na pewno nie było.

— Tak się mówi, panie, a jak co policzyć, to inaczej wypada..

Wyrostek w krótkich portkach przelazł dziurą w płocie na szosę, taszczył za sobą ułamaną gałąź, czerwoną, od dojrzałych czereśni wiszących gronami i cisnął ją na wieżę. Wasyl chwycił w locie, pomachał mu ręką i powiedział:

— Dziękuję pani bardzo.

— Nasz dowódca zaraz o gaździnce pomyśloł, z której ogrodu chłapiec gałąź wyłomał — objaśnił Jeleń.

Przez właz mechanika wysunęła się ciekawa, kudłata morda.

— O rany, psa ze sobą wożą. Też we wojsku służy?

— A jakże, Szary, do nogi — Janek skinął mu ręką i wilczur uradowany wyskoczył na szosę.

— Nawet psa przywieźli... Polskiego psa przywieźli — poszło po kręgu z ust do ust. — Słyszycie, jak szczeka? Zupełnie jak mój Azor.

— Drogę, dajcie drogę Marcinowej.

Tłum się z wolna rozstąpił. Prowadzili pod rękę starą kobietę o twarzy pomarszczonej, oczach pokrytych bielmem. Stąpała powoli, trzymając ręce wyciągnięte, rozstawione na krzyż. Ludzie umilkli i słychać było, jak tamta powtarza szeptem: