Выбрать главу

— Do kogo?

— Kto żeś je? — zapytał go równie nieuprzejmie Jeleń.

— Ja grabarz — zmienił ton tamten.

— My do tych, co tu zostali od września trzydziestego dziewiątego roku.

— A to prosto, prościutko alejką. Nigdzie zbaczać nie trzeba, pójdziecie przez sam środek, aż do końca cmentarza i oni pod murem w dwóch rzędach leżą na piaseczku.

Spostrzegł Szarika, który susami wypadł spomiędzy brzóz i zaczął się łasić do czołgistów.

— Ten pies to z panami? — zaniepokoił się. — Z psem nie wolno, cmentarz przecież — oczy mu biegały, twarz poczerwieniała z gniewu czy oburzenia. — Tam ludzie leżą na poświęcanej ziemi, wieczny odpoczynek racz im dać Panie...

— Dobrze, on tu zostanie — powiedział Kos i odprowadziwszy Szarika w cień muru, tuż koło bramy, rozkazał: — Waruj.

Zdejmując polówki weszli na cmentarz i ruszyli szeroką aleją biegnącą przez środek. Cicho tu było, spokojnie, tylko ptaki odzywały się nieśmiało w gałęziach drzew, wiatr szeleścił liśćmi i poskrzypywał blaszanymi wieńcami.

Słońce stało już nisko, ślepiło w oczy, barwiło na różowo co jaśniejsze kamienie krzyży.

W połowie drogi zobaczyli starą brzozę, którą pocisk ściął parę metrów nad ziemią. Jej korona leżała skośnie, oparta czubem o mogiły, liście były zeschnięte, ale jeszcze nie pożółkłe. Dalej, tam gdzie pocisk sięgnął ziemi, jaśniał żółtym piachem lej, widniała krzywa szczerba w murze.

Mogiły żołnierzy z Września były niziutkie, nieznaczne, ustawione w równych szeregach jak pluton na zbiórce. Krzyże takie same, jednakie, zbite gwoździami z palików, nawet nie okorowanych.

Szli wzdłuż tego szeregu, pochylali się, żeby odczytać na drewnianych tabliczkach zatarte deszczami napisy; dłońmi osłaniali oczy od czerwonego słońca. Napisy były krótkie: „nieznany”, „nieznany”, potem jakieś nazwisko, znowu „nieznany”, znowu nazwisko. Przy ostatnim Janek się wyprostował i cicho powiedział:

— Nie ma.

— Jakby było, to źle, a jak nie ma, to dobrze — oświadczył Saakaszwili.

— Nie masz się czego martwić. Tu ojca nie znalazłeś, żywego znajdziesz.

Słuchaj, Janek, ja ci powiem, uważnie słuchaj lewym i prawym uchem...

Pociągnął Kosa za rękę popod murek i przysiadłszy tam w cieniu na ugiętych nogach, tak jak to robią Gruzini w górskich aułach tkwiąc w kucki pod ścianami swych domów, począł mówić:

— U nas w Gruzji powiadają: była dziewczyna, był chłopiec, kochali się. Chłopiec dał pierścień dziewczynie. Szli górami wysokimi. Z lewej skała, z prawej przepaść głęboka, ścieżka wąska. Dziewczyna oparła rękę o skałę, pierścionek się zsunął, potoczył po ścieżce i wpadł w przepaść. Żal było dziewczynie pierścionka, żal było chłopcu dziewczyny. Ścieżkami kozic zbiegł na sam dół wąwozu, gdzie strumień płynął, gdzie kamienie zmielone przez wodę, jak ziarna leżą. Szukał uparcie, cierpliwie. Szukał rok, szukał drugi, szukał trzeci...

Nie wiedząc, ile czasu jeszcze gruziński chłopiec z opowieści Saakaszwili będzie poszukiwał pierścienia, czołgiści przysiedli obok Grzesia na piasku, a on ciągnął dalej:

— ...Szukał wiele lat. Wąwóz duży, pierścień mały. Wreszcie znalazł, bo kto szuka uparcie, ten znajdzie. Zaniósł pierścień do domu dziewczyny.

Czekała na niego, ale siwa już była i przygarbiona. Z żalem powiedziała do chłopca: „Cóż nam teraz po pierścieniu, kiedy życie jak strumień popłynęło do dalekiego morza, kiedy w źródle czasu niewiele już wody zostało”. Tak mówiła i wkładała powoli pierścień na palec. Kiedy włożyła, pomłodnieli nagle oboje — on i ona. Patrzy chłopiec na dziewczynę, na jej wargi czerwone jak pęknięty owoc granatu, na jej włosy czarne jak skrzydło kruka na śniegu.

— Saakaszwili wstał, objął Janka za ramiona i dodał: — Kto szuka wytrwale, ten nie tylko znajduje, ale jeszcze los mu w nagrodę godziny cofa na zegarze.

— Pora na nas, wieczór niedługo — powiedział Wasyl, roześmiał się swoim zwyczajem wesoło i szybkim krokiem ruszyli we czterech z powrotem.

Brama była przymknięta, grabarz się gdzieś zapodział i co dziwniejsze, nie było również psa.

— Gdzie nasz Szarik? — zaniepokoił się Grześ. — Może go ten człowiek ukradł?

— Nale, prędzy by Szarik kopidoła ukrodł, niż kopidół jego — mruknął Jeleń.

Janek kucnął, osłaniając oczy od słońca, rozglądał się po cmentarzu.

— Jest, nie zginął — ucieszył się — ale tkwi tam nieruchomo, jakby coś zwietrzył, jakby zwierza jakiego wystawiał.

— Gwizdnij — poradził Gustlik.

— Poczekaj — wstrzymał go Wasyl. — Przygotujcie broń.

Dowódca i mechanik mieli pistolety, a Janek i Gustlik automaty.

Przesunęli je na piersi, odbezpieczyli. Jeleń z niezadowoleniem burknął:

— Umrzyków bydemy strzyloć?

— Zobaczymy. Ostrożność nie zawadzi — odpowiedział mu spokojnie Semen i rozkazał: — Wy dwaj, po lewej stronie alei, a my z Jankiem po prawej. Kryć się za mogiłami, zachować odstępy. Dam znak, to poszczujesz psa.

Zdziwieni rozkazem ruszyli jednak ostrożnie, przygięci ku ziemi, szybko przebiegali od drzewa do drzewa, od grobu do grobu.

Szarik tkwił nieruchomo na sztywnych nogach, wpatrzony w duży, kamienny grobowiec, złożony z ciosanych płyt piaskowca, podobny do kaplicy. U szczytu stał anioł z utrąconą ręką. Mury miały po obu stronach okienka, z przodu grubą kratę, robioną chyba u wiejskiego kowala. Za kratą widać było płytę z resztkami złoconego napisu.

Wasyl skinął ręką, ale Kos nie posłuchał. Zamiast poszczuć psa, szepnął mu „waruj!” i Szarik niechętnie opadł na ziemię za szeroką mogiłą. Janek przepełznął do swego dowódcy i szeptem powiedział:

— Krata odchylona i ziemia z buta leży na kamieniu. Tam jest człowiek.

Jakby na potwierdzenie tych słów we wnętrzu grobowca zamajaczył cień, skrzypnęły zardzewiałe zawiasy i wyszedł grabarz. Mrużąc oczy od światła zobaczył psa i żołnierzy, pokiwał głową.

— Panowie tutaj, a mieli oglądać pod murem. Widać piesek przyprowadził. Dobry pies. Panom jeszcze czego trzeba?

Szarik wyszczerzył kły i warknął.

— Jak niczego nie trzeba, to chodźmy, panowie, bo noc niedaleko i zamykać pora.

Pies warknął powtórnie, obejrzał się na Janka i dwukrotnie szczeknął w stronę grobowca.

— Kto tam jeszcze jest w środku? — spytał Kos.

— W środku? Nikogo nie ma — grabarz nie oglądając się szedł do środkowej alejki.

Naprzeciw niezdecydowanie ruszył w jego stronę Jeleń.

— Tam jeszcze ktoś jest — powtórzył Janek.

Zrobił krok naprzód w stronę kraty i w tej samej chwili z okienka grobowca huknął strzał. Kula gwizdnęła tuż obok, strąciła blaszany wieniec z krzyża na sąsiedniej mogile.

Odruchowo wszyscy czterej przypadli do ziemi. Wasyl wypalił pierwszy i krzyknął: „Ognia!” Załoskotały dwa automaty, lecz niespodzianie odpowiedział karabin maszynowy, przy dusił seriami do ziemi.

— Pozór! — krzyknął Jeleń.

Cisnął granat i silny wybuch targnął powietrzem, strącając z wierzchołka nadtłuczonego anioła. Nim dym opadł, unieśli głowy, by znowu rozpocząć ogień, ale przez kratę tamci ze środka wysuwali na bagnecie kawałek białej szmaty.

— Wylezejcie, raus! — krzyknął Jeleń.

Komenda została zrozumiana właściwie i jeden po drugim z grobowca wyszło siedmiu Niemców, rzucając broń na ziemię.

— Wszyscy? Alle? — spytał Gustlik.

Unosząc ręce ku górze, zgodnie kiwali głowami.