— Dobra jest — powiedział Wasyl. — Tyle że grabarz nam zwiał.
— Jeszcze nie zwiał — odrzekł Kos. — Goń, Szarik, goń!
Wilczur rzucił się w pościg, a tymczasem Niemcy wyszli na alejkę, czekali cierpliwie. Jeleń zebrał broń, chwyciwszy rzemienie w garść, zarzucił ją sobie na plecy jak ochapkę drewna. Wyszli przez bramę na pole i tam zobaczyli grabarza leżącego na ziemi. Szarik siedział nad nim z obnażonymi kłami i cicho warczał.
— Do nogi, Szarik! — rozkazał Kos. — A ty wstawaj!
— Nie ugryzie? — dopytywał się tamten lękliwie.
— Nie.
— Na pewno?
— To ty, pieroński kopidole, z Niemcami trzymosz? — Jeleń podszedł i wolną ręką uderzył na odlew.
Grabarz miękko zwalił się na ziemię.
— Co robisz? — krzyknął ostro Semen i oczy mu pociemniały. — Jeńca bez broni...
Janek przybladł. Niespodziane uderzenie, niespodziany okrzyk dowódcy wytrąciły go z równowagi.
— Po co ich wszystkich prowadzić? — zawołał wysokim, łamiącym się głosem. — To ci, co włosy zbierali i lalki. A ten, ten drań, dlaczego on z nimi? Dlaczego? Przecież Polak.
— Polocy som rozmaici. Ja jego bym pirszego zabił — burknął Gustlik.
— Kapral Jeleń, kapral Kos — ostro uciął porucznik, ale nie wydał żadnego rozkazu i tylko miękko, już po swojemu spytał: — Chcecie być do nich podobni?
Wzdłuż brzozowego lasku wyszli na drogę, skręcili w stronę folwarku.
Przodem, równym rzędem, jeden za drugim kroczyli Niemcy i grabarz, bez komendy trzymali ręce splecione na karkach. Szarik biegał wokół nich, to z lewej, to z prawej, jak owczarek pilnujący stada. Dla niego jednego sprawa była oczywista i prosta.
Wasyl, idąc z rewolwerem w ręku, patrzył w piasek pod nogi i myślał o tym, że nienawiść jest zaraźliwa jak dżuma czy ospa. Ten chłopiec powinien grać w siatkówkę, chodzić na wagary, podpowiadać na lekcjach, uczyć się i wieczorami odprowadzać dziewczyny do domów, trzymając ich dłonie w swoich, kradnąc pocałunki w cieniu drzew. Jest inaczej. Nie gra w siatkówkę, nie uczy się, chce strzelać i zabijać.
Janek również szedł ze spuszczoną głową. Patrzył na buty idących przed nim Niemców i widząc, jak miękko, ostrożnie stawiają nogi, myślał, że są inni niż wówczas w Gdańsku, gdy łomotali obcasami o bruk i krzyczeli pod melodię werbli: Die Strasse frei den braunen Batalionen. Dziś byli podobni do ludzi, ale przecież...
— Może to oni zabili mi matkę i ojca? — szepnął cicho, nie spoglądając w stronę Semena.
— Być może zabili i mego — odpowiedział Wasyl.
Kos zamilkł. Pierwszy raz usłyszał, że ojciec Wasyla nie żyje, choć tyle czasu byli już razem z sobą, tyle dni spędzili w jednym czołgu, tyle nocy obok siebie przespali. Ale to on doradzał i pocieszał w sprawach najbliższych sercu, a tak się jakoś złożyło, że oni pytali go tylko o wojenne przygody lub o kształty i nazwy chmur, o to, jaką wróżą pogodę. I nie pomyśleli nawet, skąd dostaje listy, a od kogo listów nie dostaje.
Zbliżali się do folwarku. Spostrzegli ich już ludzie i między domami podniósł się krzyk:
— Szwabów, szwabów prowadzą!
— Kos z lewej, Grigorij z prawej — rozkazał porucznik. — Uważajcie, żeby ich nie pobito.
Szli chwilę w milczeniu, a potem Semen jeszcze raz podał komendę:
— Szybszy krok. Zdaje się, że dziś wyruszamy. Wozy się na drodze w kolumnę wyciągają.
Wszyscy obrócili głowy i między kłębami kurzu dostrzegli płaskie sylwetki czołgów, które w rudym świetle zachodzącego słońca wydawały się pokryte rdzą.
10. Zachodnia granica
Kolumna szła nocą, bez świateł, na zwiększonych odstępach między wozami. Nieśli się przez mrok w niskim ryku, chrobocie stalowych łusek, jak długi, pięciokilometrowy smok z bajki wyczarowany albo raczej może jak jeźdźcy okuci w zbroje, którzy ziemię od smoka uwolnić jadą.
Mijali wioski ciemne, bez jednego światła w oknach, ale przecież nie śpiące, patrzące ku nim zza płotów cieniami ludzi, powiewające zerwanymi z głowy czapkami i chustkami. Ciskano im niewidocznym, choć wiadomym i bliskim, kwiaty pozbawione przez noc barw, ale tym piękniejsze, bo kolorów ich mogli domyślić się z zapachu.
Do północy wóz miał prowadzić Saakaszwili i Wasyl kazał Jankowi spać.
Kos przyjął rozkaz bez uśmiechu. Dawniej, na początku, nie pojmował, że można śnić w dudniącym silnikiem czołgu, że można zasypiać na rozkaz i budzić się na komendę. Ale przecież nauczył się tego, a najważniejsze zrozumiał, że nie należy się budzić przed pobudką, że nie można wstać wcześniej, by się potem nie spieszyć, że nie można wieczorem marzyć z otwartymi oczyma w ciemności, bo czas jest liczony i siły są liczone. Czas i siły należą nie do ciebie, lecz do załogi, do czołgu, do pancernej brygady.
Teraz więc spał, ale budził się i znów zapadał w drzemkę. Wpół na jawie, wpół we śnie widziała mu się Polska jako marzenie i Polska jako prawda, jako rzeczywistość. Pierwsza zdawała się piękniejsza, nie było w niej takich ludzi jak grabarz i jak ci, co w Lublinie twarze odwracali, by na żołnierzy nie patrzeć. Druga była bardziej chropawa, mniej przyjazna. Nie mógł dać rady i rozstrzygnąć, która z nich lepsza. Kiedy zasypiał, wydawała mu się bliższa ta z marzenia; kiedy się budził i czuł pod plecami kabłąk metalu, skórę siedzenia, a tuż przed sobą dotykał gładkiej kolby erkaemu, kiedy przez otwarty właz nadciągały smugami zapachy z pól — lepsza wydawała mu się ta druga, trudniejsza, lecz prawdziwa.
Snuła się we śnie radość, że idą na front, gdzie okopy wyraźnie dzielą przyjaciół od wrogów, dobro od zła. Razem z tą radością splątany był lęk, jeszcze nie o siebie, o własne kruche ciało, ale o to, czy potrafi być równy załodze, czy nie nawali jak podczas ćwiczeń, na których generał powiedział:
„przegraliście bitwę” i Wasyl pokazywał zegarek.
Przystanęli na krótko w szczerym polu, pośród łąk. Z ziemi, jak pozbawione gałęzi, okorowane pnie, sterczały ku górze lufy baterii przeciwlotniczej. Saakaszwili obiegł czołg dokoła, macał dłońmi bandaże na rolkach, czy się nie poodparzały, a potem wrócił i zaraz ruszyli znowu.
Janek siadł za sterowniczymi dźwigniami, a Grześ, zająwszy jego miejsce, skręcił się w kłębek. Położył waciak pod głowę i spał smacznie.
Przez otwarty właz, jak przez drzwi domu w górach Kaukazu, wchodziły gwiazdy do wnętrza czołgu i do jego snu.
Motor pracował równo, szosa była pusta i gładka. Trzeba tylko pilnować czerwonego światełka na czołgu jadącym przed nimi. Kos siedział prawie bezczynnie. Od czasu do czasu poprawiał kierunek ściągnięciem drążka; zakręty zdarzały się rzadko.
Przypomniał sobie dawny bardzo wieczór. Wracał z matką i ojcem ze spaceru motorówką po Zatoce Puckiej. Tak jak dziś słychać było spokojną pracę silnika i jak dziś lekki wiatr owiewał jego rozgrzane czoło. Siedzieli na dziobie, patrząc na coraz bliższe światła Gdańska. Nagle z jakiegoś wojennego okrętu wystrzeliła rakieta i Janek się przestraszył, drgnął. Matka przytuliła go mocniej: „Nic się nie bój. Póki jesteś z nami, nic ci się nie stanie”. Ojciec powiedział: „Nie rozpieszczaj go. Zawsze z nami nie będzie.
Musi się nie bać świata, również wówczas, gdy jest sam”.
Nagłą falą przypłynęła tęsknota. Wiedział, że matka nie żyje, a ojciec zaginął na wojnie. Do tej pory nie odnalazł najmniejszego śladu, nie ustalił nawet w przybliżeniu, co się z nim stało. Sam jest, zagubiony na dnie nocy.
Prowadzi czołg w stronę frontu, na spotkanie bitew. Jeśli zginie, to nikt, absolutnie nikt...