Выбрать главу

— Wprowadź do szopy — poradził chłopak.

Rzucił skóry i mięso pod dach, pomógł Staremu zejść, obejmując go wpół zawiódł po schodkach do drzwi. Zgasło światło latarń, silnik przyśpieszył i stanął. Miejsce warkotu zajęła cisza wypełniona bliskim szumem niewidocznej rzeki. Traktorzysta wrócił szybko i wszyscy trzej weszli razem do przestronnej izby.

Pachniało tu ciepłem, ziołami i skórami zwierząt. Janek odsunął szyber w kominie, rozgrzebał żar, dorzucił chrustu. Pojawiły się wesołe płomyki, odblask poszedł na izbę, wyławiając z mroku szerokie ławy pod ścianami, długi stół, malowaną skrzynię na proch i kule.

Zrzucili mokre, nasiąkłe deszczem kurtki. Janek plusnął wodę z wiadra do sagana i wsunął go w środek żaru. Dopiero teraz przypomniał sobie, że szczeniak śpi w kieszeni kurtki, wydobył go stamtąd, odniósł w kąt na puste posłanie Mury.

Traktorzysta siadł, wyciągnął przed siebie długie nogi w zabłoconych butach, zwiesił czarną, kędzierzawą głowę i zaczął narzekać:

— Motor stuka, niedobry motor. Jutro rano trzeba szybko jechać, a motor niezdrowy. Stuka. Słyszałeś, tawariszcz, jak stuka? Zanim zrobię, będzie południe, przed nocą nie dojadę.

Stary go nie słuchał. Siedząc na ławie przy piecu, ostrożnie zsuwał nogawkę ze zranionej przez tygrysa nogi. Janek wyszedł do sieni, przyniósł mięso, odciął kęs nożem i uspokoił traktorzystę.

— Nie martw się. Noc długa, zdążysz naprawić.

— Sił brak. Nocna robota, zła robota. A drewno trzeba dowieźć jutro.

— Masz zapasowe wkładki do łożysk?

— Mam.

— Ja zrobię.

— Potrafisz?

— Potrafię.

Stary wyciągnął ręce w stronę żaru, grzał je chwilę, potem powiedział:

— Zostaw, Janek, garnki. Ja tu w chałupie dam radę, a będzie gotowe, zawołam.

Traktorzysta podniósł się z ławy i obaj młodzi wyszli. Lampa była dobra, pod szkłem; kładła równy krąg światła na błoto sieczone nieustannym deszczem. Wsunęli się do szopy, przymknęli wierzeje. Janek ściągnął z siana kawał brezentu, rozłożył pod ciągnikiem.

Nie mówili nic, rozumieli się bez słowa. Gorąca oliwa spływała do wiadra cienkim strumykiem, parowała w żółtawym świetle lampy. Klęcząc po obu stronach, podstawili kloc, zluzowali śruby, wykręcili je, zdjęli karter.

Janek pakułami ocierał ciepłe kolana wału korbowego.

— Jak cię zwą? — spytał traktorzysta.

— Jan Kos.

— Jan Kos? — powtórzył tamten ostrożnie i powoli wymawiając słowa.

— Trudne.

— A ciebie?

— Grigorij Saakaszwili.

— Też niełatwe.

— Ja, bracie, z Gruzji. Rozumiesz? Och, tam są góry, a na górach śnieg biały, świecący w słońcu jak cukier, że tylko lizać. A wysokie! Widzisz tę śrubę? Widzisz ten traktor? — pokazywał zaoliwionym palcem. — Tutaj góry takie małe jak ta śruba. Tam góry takie duże jak ten traktor.

Janek leżał pod ciągnikiem, uniesionymi ku górze rękami próbował kolejno łożyska. Popychał ku górze, ściągał w dół — luz był na drugim.

— Weź korbę, przekręć drugi na dół.

Grigorij wykonał polecenie, a potem kucnął na ziemi, zaglądał pod spód, obserwując, jak Janek obcążkami sprawnie odgina blokujące szpilki, wyciąga je, luzuje kluczem śruby.

— Stary mówił, zabiłeś tygrysa. Znaczy jesteś dobrym myśliwym. Ja patrzę i widzę: traktor znasz. Weź ten traktor, chodź na moje miejsce. Ja idę do armii.

Janek przysunął lampę, by blask padał na twarz tamtego.

— Biorą? — spytał z niedowierzaniem. — Ile masz?

— Dziewiętnaście, a ty?

— Ja siedemnaście — skłamał, dodając sobie prawie dwa lata.

Teraz Gruzin wziął w rękę lampę i poświecił.

— Tylko siedemnaście? Tygrysa zabiłeś, traktor znasz... Takich nie biorą?

— Nie dlatego. Ja nie tutejszy, z Polski. I Starego samego nie zostawię.

Jak często bywa z ludźmi, którzy bezczynnie patrzą na robotę innych, Grigorij niespodzianie poczuł się rozdrażniony.

— Wojna nasza. Ciebie ta wojna nie obchodzi. Wy tu futerka zdzieracie z wiewiórek, z jenotów żabami karmionych.

— Na kombinezony dla lotników.

— Nasz brat w okopach, a ty na tyłach. Chytrze.

Janek wykręcił ostatnią śrubę, zdjął wkładki łożyska i odłożył na brezent.

Potem wyśliznął się spod ciągnika i stanął nad traktorzystą.

— Powiedziałeś, że chytrze? A kto pierwszy z Hitlerem się bił? Zaczęło się od Westerplatte.

— Wester... Powtórzyć trudno. Co to jest to, co się tak po niemiecku nazywa? Wasza wojna skończona dawno. Ja wiem, w dwa tygodnie was pobili.

— A ty umiesz się bić?

— A bo co?

— Stawaj.

Janek przesunął lampę na stąg porąbanego w szczapy drewna.

Pochyleni lekko ku przodowi, tkwili naprzeciw siebie nieruchomo, napuszeni jak dwa koguty. Skoczyli. Grigorij był znacznie wyższy, chwycił Kosa za głowę, ugiął pod siebie. Janek, padając, skurczył nogi i gdy plecami dotknął ziemi — wyprostował je z całą siłą, odrzucił tamtego pod ścianę szopy.

Poderwali się dysząc ciężko.

— Chcesz jeszcze?

— Chcę!

Traktorzysta pierwszy ruszył naprzód, Janek ćwiczonym, puszczańskim ruchem skoczył pod nogi i zwalił go na ziemię.

Znowu poderwali się w różne strony, szli bez słowa do zwarcia, lecz zatrzymał ich nagły, idący z wysoka pomruk silników, przyniesiony przez wiatr.

— Lecą — powiedział Saakaszwili.

— Pilnują. Japończycy blisko. Na drugim brzegu Ussuri...

Zobojętnieli nagle wobec siebie, rozluźnili mięśnie i razem wyszli przed wierzeje, zadzierając głowy ku górze. Niebo na zachodzie przetarło się trochę, świeciły gwiazdy. Nie widząc samolotów, odgadli jednak trasę ich lotu po nagłym gaśnięciu gwiazd. Warkot oddalał się, rozpływał w poszumie wiatru.

Wrócili pod dach.

— Będziemy się jeszcze bili czy masz dość? — spytał Janek.

— Nie, głupio. Moja wojna, twoja wojna, jedna wojna. Weź mój traktor, jak ja pójdę do armii.

Milczeli. Janek miał ochotę wytłumaczyć tamtemu, jak bliska jest dla niego wojna odległa o dziesięć tysięcy kilometrów. Nie wiedział jednak, od czego zacząć, i bał się, że trudno będzie ująć w słowa to, o czym myślał.

— Rebiata! — usłyszeli wołanie Starego.

Obmyli ręce w nafcie, otarli je mokrą ziemią, spłukali pod rynną.

Zabrawszy lampę wrócili do chaty, gdzie wprost na stole leżały ciepłe placki z żytniej mąki, a na blaszanym talerzu parowała gotowana dziczyzna.

Zjedli w milczeniu. Potem Janek przyniósł okopcony czajnik, nalał do dwu kubków i przy trzecim zawahał się.

— Herbata, ale gorzka. Skończył się nam cukier. Będziesz pił?

— Mam własny — odrzekł Grigorij, dobył z kieszeni szmatkę i odwinął.

— Jeden kawałek został. Daj nóż.

Rozbił kostkę trzonkiem, dał każdemu po troszku. Pili, trzymając cukier pod policzkiem.

Szarik zbudził się, zaczął piszczeć w kącie. Traktorzysta zgarnął słodkie okruchy na dłoń, poszedł do kąta i radośnie oświadczył:

— Mały, ale zuchwały. Liże jak stary i jeszcze zębami moich palców próbuje.

Uszczęśliwiony psiak szczeknął wesoło, merdał ogonkiem. Janek przypatrywał się chwilę z uśmiechem, a potem przyniósł kożuch, rozesłał na ławie i powiedział:

— Kładź się, śpij. Resztę sam zrobię.

Saakaszwili rozpiął pas, wyciągnął się i podłożywszy ręce pod kędzierzawą głowę, mówił sennie: