Właśnie wówczas w krzakach na nasypie ktoś cicho gwizdnął. Dwie postacie skoczyły ostro ku górze — człowiek i pies. Chwilę biegli obaj wzdłuż wolno sunącego pociągu, potem człowiek chwycił psa, podrzucił go w górę, sam skoczył chwytając metalową klamrę, podciągnął się na rękach i zaraz zniknął w lewo za ścianą, w mroku.
W wagonie na drewnianych, spiętrzonych w trzy rzędy pryczach, zbitych z nie heblowanych desek, spali ludzie. Posapywali rytmicznie. Wnętrze wypełnione było zapachem sukna, tytoniu i metalu — charakterystycznym zapachem wojska.
Tylko jeden żołnierz, widocznie dyżurny, siedział na skrzynce przy piecyku pośrodku wagonu. Był w płaszczu, sponad ramienia sterczała mu lufa karabinu, zaostrzona wąskim, czterograniastym bagnetem. Podkładał akurat szczapy drewna na otwarte palenisko blaszanej „kozy”. Usłyszawszy szelest przy drzwiach, nie odwrócił głowy i tylko spytał:
— Ty, Wania?
— Ja — burknął niewyraźnie nowo przybyły.
— Co z ciebie za człowiek? Zawsze się spóźniasz. Zobaczysz, że kiedyś zostaniesz... Jak już masz zostać, to nie na mojej służbie.
Burczał jeszcze dalej pod nosem, ale ten, którego wzięto za Iwana, nie odpowiadał. Na dolnej pryczy, z samego brzegu, było akurat miejsce, więc ułożył się i okrył połą sukiennego płaszcza sąsiada. Śpiący żołnierz zamruczał coś przez sen, odruchowo zrobił miejsce i postękując obrócił się na drugi bok; zaszeleściło siano. Korzystając z tego, spóźniony pasażer wyszarpnął spod siebie sporą ochapkę suchej trawy i wsunął pod spód, pod nary, szepcząc cicho:
— Tu, Szarik, tu... Leżeć.
Pociąg najpierw zwolnił, jakby się zmęczył nieustannym biegiem, a potem przyhamował, i stanął. Gdzieś od czoła jasnym wesołym dźwiękiem odezwała się trąbka. Nim umilkła, odpowiedział jej stukot i zgrzyt odsuwanych drzwi. Do wnętrza wagonów wraz z chłodnym wiatrem wpływał szarzejący świt i ostrzej było słychać mosiężne, rozkazujące tony pobudki.
Czerwonoarmiści zrywali się, naciągali buty i płosząc ziewaniem resztki snu, wyskakiwali na torowisko. Trawa była siwa od szronu, szeleściła pod butami jak nie golony zarost. Zbiegali po nasypie, rozbijając obcasami cienką skórkę lodu, myli się w rowie nad torem. Dokazywali przy tym, opryskiwali się jak dzieci szkolne, pokrzykując z chłodu i z tej ostrej rześkości, którą przydaje skórze chłodna woda. Długo tarli twarze, ramiona i piersi płóciennymi ręcznikami, póki skóra nie nabrała koloru krwi. Biegli potem znowu pod górę przekomarzając się, spychając ‘ jeden drugiego, wskakiwali do wagonów.
— Tu na dolnej narze jeszcze ktoś śpi. Wstawaj, leniu!
— Zostaw go, pewno po służbie. Kiedy wstawałem, nie ruszyłem nawet swojego płaszcza, niech śpi...
Wzdłuż pociągu dyżurni roznosili termosy — zielone, owalne pudła, po dwa wiadra w każdym. Podawali je do wagonów, biegli dalej.
— Odkręć, Fiedia, pokrywę, zobaczymy, co przynieśli.
— Zobacz, zobacz. Myślisz, że pierożki ze śmietaną i z serem.
— Jołki–pałki, znowu kasza! — wykrzyknął tęgi, rumiany Fiodor.
— Borszcz da kasza, piszczą nasza.
Parowóz gwizdnął krótko, ostrzegawczo, potem dał długi sygnał i pociąg ruszył z miejsca.
Ktoś siedzący pod samym dachem na najwyższej pryczy zaśpiewał wysokim tenorem, udając głos operowego artysty.
Żołnierze roześmieli się, bo naprawdę to piosenka mówi o winie, które niesie radość, a nie o kaszy jaglanej. Pobrzękując menażkami do taktu ustawiali się w kolejkę przy termosie.
— Hej, ty! Jeść też nie będziesz? — pyzaty Fiodor pociągnął za połę płaszcza. — Jak chcesz, to możesz spać, a ja się twoją porcją...
Nie dokończył myśli, stał chwilę zdumiony z otwartymi ustami, a potem wrzasnął:
— Rebiata, obcy! Jołki–pałki i pies jakiś tu warczy.
Obcy już dawno nie spał, obudziła go trąbka. Chciał jednak odwlec chwilę, w której go odkryją, i wolał, by to się stało raczej podczas jazdy, a nie na przystanku. Zdemaskowany, zeskoczył z nary i stanął pod ścianą. U jego róg przy warował pies — młody, ale już spory, z wilczą mordą i kosmatą sierścią o barwie popiołu, nieco ciemniejszą wzdłuż grzbietu.
— Ty kto?
Obaj milczeli — chłopiec i pies.
— Pytam się ciebie, kto ty jesteś?
Odpowiedzi nie było. Z całego wagonu schodzili się żołnierze, stawali kręgiem ciekawi, co z tego wyniknie, wyglądali zza ramion kolegów, wspinając się na palce.
— Transport wojskowy, a tu się wkradł jakiś typ. Nie będziesz gadał, to cię wyrzucimy za drzwi.
Pies obnażył zęby, zjeżył sierść.
Rosły, tęgi Fiodor nie zważając na to chwycił chłopca za ramię. I nagle, rzecz dziwna — wszyscy patrzyli, ale nim ktokolwiek dojrzał, co się stało, żołnierz już leżał na narach w sianie, a pies trzymał w zębach oderwany róg płaszcza. Chłopak po zadaniu ciosu, który zwalił Fiodora z nóg, cofnął się znowu w kąt wagonu i przywarł plecami do ściany.
— Toś ty taki? Bykiem, jołki–pałki, bijesz? — pucołowaty wstał zaciskając pięści.
— Zostaw go!
W przejście między narami a ścianą wszedł sierżant ze znaczkiem gwardii na wypłowiałej bluzie munduru. Stanął przed chłopcem, długą chwilę przyglądał mu się uważnie, pogładził dłonią wąsy o barwie dojrzałej pszenicy i powiedział spokojnie:
— Przychodzisz nie proszony w goście. Pytają cię, a ty nie odpowiadasz. Nieładnie. Jak tak dalej pójdzie, to twój pies całemu plutonowi płaszcze poszarpie. Ze wszystkimi chcesz się bić? My jedziemy na front, a ty?
— Ja też.
Sierżant uśmiechnął się lekko.
— Rozumiem, ale dzieci, i to w dodatku z psami, do wojska nie biorą.
— A to dopiero dziecko! Towarzysze, jak mnie bykiem zaprawił w brzuch, to jeszcze czuję — skarżył się oburzony Fiodor.
— Poczekaj — przerwał mu sierżant i znowu zwrócił się do chłopca: — Zresztą, jeśli wybierasz się na wojnę, to powinieneś iść do wojenkomatu. Tam cię zmierzą, zważą, spytają co i jak, papier dadzą. A samemu nie wolno.
Pies, uspokojony cichym, równym głosem, zrobił pół kroku naprzód, powąchał cholewę sierżantowego buta i kiwnąwszy dwa razy ogonem wrócił na poprzednie miejsce. Janek pomyślał, że takie rady to nic nowego. On też wiedział, że trzeba przez wojenkomat, że byłoby łatwiej. Tyle tylko, że w papierach mieli zapisany jego rok urodzenia. O tym jednak sierżantowi nie mógł powiedzieć.
— Nic nie mówisz, ale myślę, że mnie rozumiesz — ciągnął wąsacz nie zrażony brakiem odpowiedzi. — Zwiałeś z domu, matka płacze, nie wie, gdzie jesteś. Trzeba będzie wracać.
— Nie mam matki.
— A co się z nią stało?
— Hitlerowcy zabili.
Sierżantowi drgnęły wąsy, zastanowił się i dodał tonem twierdzącym:
— Ojciec na froncie.
— Nie wiem, zaginął na wojnie cztery lata temu.
— Wtedy jeszcze nie było wojny.
— Była, w Polsce. Ja do polskiej armii. Już trzeci dzień jadę.
— Zajcom?
Po rosyjsku takich pasażerów nazywają zającami, więc Janek potwierdził.
— Tak, na gapę. Z wami od wczorajszego wieczora.
— Masz jaki papier?
— Papier nie papier. Wyrzucić go trzeba — indyczył się rozzłoszczony Fiodor.
— Wy, towarzyszu szeregowy, nie wtrącajcie się, jak szef kompanii rozmawia. Kto stał wieczorem podczas postoju na warcie? No, pytam przecież, kto?
— Ja, towarzyszu sierżancie.
— A jak myślicie: ten chłopak wsiadł podczas waszej warty czy wyfrunął ze swoim psem zza chmurki i wskoczył przez komin?