Ten z orzełkiem na czapce uśmiechał się szeroko i wyciągał rękę.
— Nazywom się Jeleń. Gustaw Jeleń.
— Jan Kos — przedstawił się chłopak.
— A pies?
— Szarik.
— Szarik? A co to po rusku znaczy?
— Kulka.
— Myślałech, że Szary, ale niech będzie Kulka, wszystko jedno.
Posuńcie się, chłapcy, podom wom nowego kamrata.
Nim Janek się spostrzegł, był już w powietrzu. Jeleń podniósł go bez wysiłku nad głową i wstawił do wagonu. Ruszył, by chwycić psa, ale Szarik sam odbił się jak sprężyna i wskoczył za swym panem. Janek obrócił się, chciał jeszcze zawołać, pożegnać sierżanta, ale szef kompanii był już daleko.
Tyle, że się jeszcze obejrzał i pomachał ręką.
W wagonie śpiewali:
Janek rozejrzał się. Ze zdumieniem spostrzegł, że na drugim piętrze pryczy, z samego brzegu, siedzi nie chłopak, lecz dziewczyna. Ubrana była w gumowe buty, watowane spodnie i kurtkę, w męską czapkę uszytą z zielonego sukna, ale spod niej wysuwały się jasne, długie włosy. Dłonie miała drobne, wąskie, dziewczęce.
Uśmiechnęła się do Janka:
— Skąd jesteś?
— Z Przymorskiego Kraju...
— Ale z Polski, skąd?
— Z Gdańska.
— A ja z Warszawy. Na imię mam Lidka.
Jankowi się wydało, że usłyszał rzecz niezwykle istotną, ważną.
Dziewczyna pokazała mu miejsce obok siebie i śpiewała dalej: Wiła wianki i rzucała je do wody...
Podszedł nieśmiało, stanął obok, ale nie miał odwagi siąść. Spojrzał na sąsiedni tor. Ponad głowami widział wagony wypełnione żołnierzami w uszankach z czerwoną gwiazdą. Wagony poczęły się przesuwać i w pierwszej chwili nie wiadomo było, kto jedzie — my czy oni. Wspiął się na palce, żeby zobaczyć ziemię i koła.
— splatały się słowa i melodie.
Poznał swój wagon — w szeroko otwartych drzwiach spostrzegł pyzatego Fiodora i sierżanta gładzącego dłonią puszyste wąsy. Jakże go będę szukał na froncie — pomyślał;’ — Nawet nie wiem, jak się nazywa. Potem zobaczył jeszcze karabin maszynowy na dachu i zderzaki ostatniego wagonu.
Wsiadł Jeleń i podszedł do Janka.
— Bydymy kamratami, nazywej mnie Gustlik. Co się dziwosz, czego ci żal? My w to samo miejsce, co i oni. Wszystki pociągi idom teraz na zachód.
4. Fortel
Równymi rzędami siedzieli na deskach przymocowanych do burt ciężarówki, podskakiwali wraz z nią na wybojach. Przez bramę z brezentu patrzyli, jak ucieka w tył szeroka, gruntowa droga rozjeżdżona setkami kół.
Listopadowy dzień był chłodny i przejrzysty. Zdawało się, że szron nie tylko sięga horyzontu, ale dołem wpełza na bezchmurne, wyblakłe niebo.
Wjechali do wsi — przy szosie stały małe domki i podłużny klocek parterowej szkoły. Gdy ją minęli, poczuli, że samochód skręca, zjeżdża ostro po pochyłości, mieszając oponami wilgotną glinę. Zobaczyli wysoki brzeg dopiero wówczas, gdy skrzypnęła, zakołysała się pod nimi nawierzchnia pontonowego mostu.
Wiatr stał się wilgotny, niosło drobną mgiełką od rzeki, na twarzach poczuli rozpylone krople. Most pod ciężarem samochodu poddawał się lekko.
Gdy patrzyli na ponton, zdawało się, że płynie i wraz z nim płyną przemarznięci saperzy w zielonych płaszczach z postawionymi kołnierzami.
Trzepotały niewielkie flagi ustawione na drągach, dawno nie widziane biało-czerwone flagi.
Janek pamiętał jak przez mgłę: widział je po raz ostatni odszarpywane z drzewców, zdzierane, ciskane na bruk przez cywilów w butach z cholewami i w tyrolskich kapelusikach z piórkiem. Było to parę dni przed wojną, wówczas gdy ojciec wróciwszy ze szkoły poprosił matkę, by wydobyła z szafy jego oficerski mundur.
Matka, siedząc na krześle, przyszywała gwiazdki, po dwie do każdego naramiennika. Spytała: „A twoi uczniowie? Kto ich będzie uczył?” Ojciec odpowiedział: „Młodszych już nikt. Sami się będą uczyć, będą powtarzali to, co zapamiętali na lekcjach. A starsi również założą mundury”.
Janek otarł dłonią wilgotny od mżawki policzek, strzepnął z powieki łzę.
— Ostry wiatr — powiedział, ocierając dłoń o waciak.
Spojrzał na Lidkę siedzącą obok, ale nie widział jej twarzy; odwrócona w stronę brezentu poprawiała włosy. Jeleń, siedzący po drugiej stronie, zacierał swoje szerokie łapy, aż słychać było chrzęst kości.
— Terozki my som na dobrym miejscu. Teroz my som, gdzie nom trzeba.
Nie byli na miejscu — minęli jeszcze drugą wioskę, wjechali w las i dopiero tutaj zatrzymali się między namiotami.
— Wysiadać, dalej pociąg nie idzie — zawołał kierowca z szoferki.
Zeskakując na ziemię, czytali transparent rozwieszony między dwiema sosnami u wejścia do obozu. Nie było to łatwe, bo widzieli go z odwrotnej strony, sylabizowali słowa od prawej ku lewej: „Witaj wczorajszy tułaczu, dzisiejszy żołnierzu”.
Przy dwu sosnach, które zastępowały bramę, stał wartownik z karabinem na pasie. Obstąpili go ciasnym kręgiem, uważnie oglądali od butów i owijaczy, przez płaszcz, na którym guziki były nie byle jakie, bo metalowe, z godłem, do rogatej polówki ze stębnowanym daszkiem i ciemnym, oksydowanym orłem. Orzeł był nie taki jak dawniej — niezgrabny, szeroki w barach, ale widać, że polski.
— Ludzie, ta co wy patrzycie — bronił się wartownik. — Żołnierzaście nie widzieli? Idźcie na obiad, a to „kupcy” przyjadą i zabiorą was „nie żrawszych”...
Posłuchali go, poszli do kuchni i przekonali się, że miał rację — ledwo zdążyli zjeść zupę (naturalnie z kaszą jaglaną, ale też i z mięsem), nadjechała ciężarówka, z której wysiadł młody chłopak z bardzo surową miną. Żeby nie gwiazdki aa naramiennikach, toby i nie poznali, że oficer.
— Obywatele żołnierze, kto do czołgów, do broni pancernej?
Siadł potem za stołem w namiocie, a oni, nowo przybyli, po jednemu wędrowali do środka, ściągając kurtki i koszule, żeby ich tam lekarz zbadał, żeby się zapisywać do czołgów.
Jankowi zeszło trochę dłużej przy jedzeniu, bo kucharz nie od razu dał się przekonać, że Szarik też do wojska przyjechał. Kiedy podszedł do namiotu, Jeleń już z niego wychodził ze zmierzwioną czupryną, z roześmianą gębą, w rozpiętym waciaku.
— Janek, chodźże tu szybko. Mnie już zapisali, a ty przecym też do czołgów.
— Ja bym chciał razem z tobą, ale nie wiem. Tam pójdę, gdzie każą.
— Nie czekaj, aż ci każą. Som sobie każesz, to bydzie najlepiej. Jo się już zapisoł. Pytają mnie czemu, to jo mówię, żech był w czołgach. Pytają gdzie, to powiadom: u Niemca. Siłą wzięli. Pytają, jak dalej było, no to jo mówię: „związołech swoich szwabów i czołgiem na drugą stronę, do Ruska”.
Oni mówią: „Tam czterech a ty som. Jakeś doł radę?” To jo żech wziął za rękę tego, co pisze, tego, co pyto, tego doktora i jeszcze dwie siostry w białych fartuchach, pocisnąłech ich do kupy, póki nie prosili, żeby puścić.
Powiedzieli, że będzie pancerna brygada. Brygada imienia Bohaterów Westerplatte.
Janek chwycił Jelenia za rękę, przybladł i spytał: