Выбрать главу

— Jak mówisz?

— Jak słyszysz, Westerplatte. To ci, co się w Gdańsku pierwsi bronili, nie wiesz? Janek... Ty kaj idziesz?

Ale Janek już wpadł do przedsionka namiotu. Wartownik przytrzymał go za ramię.

— Poczekaj, tam dziewucha w środku.

Lidka wychodząc uśmiechnęła się wesoło i rzuciła mu w przejściu:

— Przyjęli. Do radia im dziewczyny potrzebne.

Janek wszedł do środka. Lekarz kiwnął na niego i od razu zaburczał.

— Rozbieraj że się szybciej, chłopcze. Czasu nie mamy.

Obejrzał, przytknął słuchawkę do piersi, spytał, czy zdrów.

— Zdrów.

— Podejdźcie tutaj — znużonym głosem powiedział chorąży. — Imię?

— Jan.

— Nazwisko?

— Kos.

— Skąd rodem?

— Z Gdańska.

— A teraz?

— Przymorski Kraj.

— Daleko cię zaniosło. Rok urodzenia?

— 1926.

— Dokumenty?

Janek podał swoje zaświadczenie, w którym była mowa, że taki to a taki polował na stokach Góry Cedrowej i w trzech sezonach dostarczył tyle a tyle futer, wykonując normę w tylu i tylu procentach.

— Tu nie napisane, kiedyś się rodził. Więc w którym roku?

— Powiedziałem.

— Oszukujesz. Ja też mam oczy. U nas służba ciężka, pójdziesz gdzie indziej.

W tym momencie uniosła się poła namiotu, spod brezentu wyjrzała najpierw kosmata morda i ślepia, a potem cały Szarik wlazł do środka i siadł na zadzie przy nodze swego pana.

— A to co znowu? Co ten pies tu robi? Twój?

— Mój.

— No właśnie. Brygada pancerna to nie zwierzyniec. Możesz iść.

Janek wyszedł. Skręcił zaraz za namiot, by uniknąć pytań przyjaciół; z opuszczoną głową począł spacerować tam i z powrotem. Szarik zrozumiał, że coś jest nie tak, jak trzeba, wybiegł naprzód, zawrócił, począł podskakiwać, zapraszając do zabawy. Spostrzegłszy, że nie pora na to, liznął Janka w rękę, podtulił ogon i cicho stąpał za nim.

Spacerowali tak dość długo, aż wreszcie Janek skręcił ostro i podszedł wprost do krępego, małego szofera siedzącego na stopniu ciężarówki.

— Dzień dobry.

— Czołem — kierowca zasalutował nie wstając, by pokazać, że jest już starym żołnierzem. — Wichura.

— Skądże, ledwo dmucha — zdziwił się chłopak.

— Ja, Wichura. Nazwisko takie. A ty?

— Kos.

— Gdzie? — zrewanżował się szofer, patrząc na gałęzie drzew.

— Ja. Nazwisko takie. A ten chorąży, co przyjmuje?

— Nawet nie wiem. Na imię ma Zenek — rzucił niedbale, by nie tłumaczyć, że dopiero przedwczoraj trafił do brygady i nie zdążył się dowiedzieć.

— Ładny masz wóz.

— Ładny. A to twój pies?

— Tak. Jak lubisz psy, to możesz go pogłaskać, nie ugryzie. Siadaj Szarik.

Pies posłuchał rozkazu i choć niechętnie pozwolił się targać za uszy.

Wykręcając mordę, patrzył, dokąd poszedł jego pan.

Janek tymczasem postukał dłonią po błotnikach, zajrzał pod maskę, pogładził wypukłe szkło na latarniach. Zatrzymał się chwilę z drugiej strony, przy tylnych kołach, i obszedłszy cały wóz wrócił do kierowcy.

— Ładny i dobrze utrzymany. Gdzieś się nauczył prowadzić?

— Wujek jeździł na taksówce w Warszawie, pozwalał czasem po podwórzu. W Kazachstanie to mówili o mnie: Wichura — król szos.

— W Kazachstanie?

— Tak. Miłego masz psa. Jedziesz z nami?

— Tak, ale trochę później.

Chorąży Zenek wyszedł z namiotu, odczytał nazwiska i zrobił zbiórkę.

Nie bardzo to wyszło od pierwszego razu, więc kazał rozejść się, jeszcze raz krzyknął „baczność” i „w dwuszeregu zbiórka”, a potem dał komendę, żeby siadać do wozu.

Janek stojąc za drzewem widział, że Jeleń się za nim rozgląda, że Lidka też popatrzyła dokoła, ale pozostał na swoim miejscu. Nijako było tłumaczyć, że mu nie wierzyli z tym rokiem urodzenia. Nie mógł mieć zresztą pretensji, bo sam najlepiej wiedział, że dodał sobie dwa lata.

Tymczasem chorąży z szoferem wleźli do kabiny, warknął starter, ale silnik nie zapalił. Janek siadł za drzewem, bawił się z Szarikiem, który radosny, że pan poweselał, chwytał jego palce białymi, ostrymi zębami.

Starter zajazgotał po raz drugi, trzeci, chorąży powiedział coś do kierowcy, tamten mruknął „zaraz” i wyskoczywszy z wozu majstrował pod maską, postukując kluczami.

— Nowy wóz, co mu się stało? — spytał oficer.

— Bo ja wiem. Wszystko w porządku, zaraz ruszymy.

— Nie tak zaraz — powiedział cicho Janek, dając klapsa psu, który łapami właził mu na ramiona, starał się liznąć jęzorem po twarzy.

Chorąży wysiadł z kabiny, a zwerbowani dzisiaj żołnierze brygady pancernej, ubrani jeszcze w swoje cywilne ciuchy, powyłazili z budy.

— Może by kto z was korbą.

— Daj te kurble — powiedział Jeleń.

Janek wyjrzał zza drzewa i patrzył, jak jego nowy przyjaciel podsadził się przed maską, szarpnął i potem kręcił długo jak katarynką, trzęsąc całym samochodem.

— Dość — powiedział szofer. — Ot, diabeł przeklęty, paskudne pudło!

Janek wstał, podszedł bliżej i powiedział do Wichury:

— Ładna maszyna, tylko trzeba wiedzieć, jak ruszyć.

— Odczepże się — burknął król kazachstańskich szos.

— Ja bym naprawił — powiedział Kos do oficera, ale nie doczekawszy się odpowiedzi, odszedł razem z psem pod drzewo.

Minęło jeszcze z dziesięć minut, a wóz tkwił ciągle na środku polany.

Lekarz wyszedł z namiotu:

— Żeby człowiek, to może bym poradził: aspiryna, albo olej rycynowy...

Chorąży spacerował nerwowo z założonymi w tył ramionami, spoglądał na zegarek.

— Już pół godziny, jak tu stoimy, na piechotę byśmy doszli.

Zrezygnowany Wichura siadł w trawie, ustawił łokcie na kolanach i zaoliwionymi dłońmi wziął się za głowę.

— Nic nie rozumiem. Wszystko, jak trzeba, a ruszyć nie chce.

Janek znowu stanął przed oficerem.

— Panie poruczniku, ja bym może naprawił.

— Spróbuj.

— Ale jak naprawię, to weźmiecie ze sobą?

— Nie, nie weźmiemy... Zresztą, zgoda, pal sześć!

— Nas jest dwóch.

— Kto znowu drugi?

— No, ja i pies.

— Niech to wszyscy diabli! Zgoda:

Janek podszedł do wozu, za nim chorąży, szofer i wszyscy inni, którzy mimo zakazu powyłazili z budy.

— To znaczy, jak wóz ruszy, obu nas zabierzecie? — spytał raz jeszcze dla pewności.

— Zobaczymy — burknął oficer, ale Jeleń stojący obok powiedział basem:

— Tak było powiedziane, przecym wszyscy słyszeli.

— No to siadajcie na górę. Obywatel chorąży do kabinki.

Posłuchali go. Kiedy wspinali się do pudła, a oficer obchodził dokoła maskę, Janek pochylił się nad Szarikiem i powiedział:

— Szukaj, Szarik, szukaj. Pan zgubił.

Pies pchnięty dłonią wbiegł pod wóz.

Janek wsiadł, przekręcił kluczyk i nacisnął starter. Silnik strzelił i zgasł.

Nacisnął po raz drugi. Motor zawarczał i spokojnie dudnił na małych obrotach.

— Kos, jak ty to zrobiłeś? No, powiedz, jak zrobiłeś? — Wichura szarpał go za rękaw.

Chłopak nie odpowiedział. Pobiegł na tył wozu, a Szarik wyskoczywszy spomiędzy kół, radośnie machając ogonem, aportował gruby, wełniany szalik.

Janek chwycił psa na ręce, podał do wnętrza, a jego samego złapał pod ramiona Jeleń i wciągnął do środka.

— Gotowe, ruszać! — ci siedzący najbliżej zabębnili pięściami po szoferce.