Ciężarówka szarpnęła z miejsca, brała rozpęd, słychać było, jak szofer raz po raz przerzuca wyższe biegi i ciśnie gaz, usiłując nadrobić straconą godzinę.
Podskakiwali na korzeniach, na wybojach, a Jeleń objąwszy ramieniem Janka, tak że tamten nie mógł się ruszyć, pytał krzycząc mu do ucha:
— Jakeś to zrobił?
— Fortelem. Tu też trzeba mieć — puknął palcem w czoło.
— Powiedz, jak było, bo zaduszę.
— Puść. Puść, to ci pokażę, ty niedźwiedziu.
Kiedy Gustlik rozluźnił chwyt, Janek wydobył zza pazuchy szalik wysmarowany sadzą.
— Kapujesz?
— Rura? Wydechowa rura. Zatkałeś? A kto wyjął?
Kos nie odpowiedział, tylko wskazał palcem pod ławkę, skąd sterczała wesoła i zawadiacka psia morda.
Nie jechali długo. Po półgodzinie samochód przyhamował, skręcił parę razy i stanął w lesie. Kiedy zeskoczyli na ziemię, zobaczyli pod drzewami niskie, kryte mchem dachy ziemianek. Z blaszanych kominów snuły się lekkie dymki.
— Kaj som nasze czołgi? — spytał Jeleń.
— Jeszcze nie ma, ale nic się nie martw, będą — odpowiedział Wichura.
Chorąży zrobił zbiórkę i dwóm ostatnim w szeregu, to znaczy Jankowi i Gustlikowi rozkazał:
— Wy pójdziecie do kuchni. Trzeba przynieść cały kocioł wody i naobierać kartofli.
5. Gulasz
Nim wykonali rozkaz, poszli najpierw razem ze wszystkimi do ziemianki — domu, w którym mieli od tej pory mieszkać. Schodziło się do niej po kilku stopniach wykopanych w ziemi, umocnionych żerdziami. Drzwi miała podwójne, zbite z desek. Zaraz przy wejściu, pod okienkiem, był stolik i pusty stojak na broń. Dalej, po lewej i prawej dwupiętrowe prycze, na nich sienniki, koce, a nawet prześcieradła. W głębi, po przeciwległej stronie, stał duży blaszany piec, zrobiony z beczki po benzynie; żarzył się w nim ogień.
Jeleń pociągnął Janka za rękę w tamtą właśnie stronę i szybko zajęli dwa miejsca obok siebie.
— Blisko pieca bydzie ciepło. A na wierchu lepiej, bo ci z dołu to dycki muszą wstawać i drzewo podkładać — wyjaśnił jako doświadczony żołnierz.
— I Szarikowi w winklu zrobimy posłanie, nikt mu nie będzie przeszkadzał.
Zostawili to, co niepotrzebne — Jeleń wypchany plecak, a Janek torbę myśliwską i rękawice. Potem od razu wyszli, żeby porucznik nie musiał powtarzać rozkazu.
Kuchnię znaleźli łatwo. Z daleka już zobaczyli brezentowy dach rozpięty na słupach i duży kocioł na samochodowych kołach z zaczepem na przodzie, z krótką rurą nakrytą blaszanym grzybkiem. Obok leżała sterta porąbanego drewna, a pod zasłoną był stół wkopany w ziemię i szafa; oba sprzęty z surowych, nie heblowanych desek.
Wyszedł im na spotkanie tęgi, łysawy mężczyzna w średnim wieku z dwiema naszywkami na naramiennikach. Jankowi wydało się, że kucharz ma cudzą skórę, zbyt obszerną w stosunku do swego wzrostu i tuszy. Gustlik trącił kolegę w bok, a sam stanął na baczność i dożył raport:
— Panie kapral, szeregowy Jeleń i szeregowy Kos meldują się do służby.
— Dobra, dobra, po co ten krzyk. Jeden ptak, jedno zwierzę, ogród zoologiczny mi tu robią — zażartował ponuro. — Ty będziesz nosił wodę, a ty siadaj i obieraj kartofle — podał Jankowi kozik z ułamanym końcem.
Jeleń wziął dwa wiadra z koromysłem i podtrzymując je końcami palców, powędrował przez las, nie pytając o studnię. Między drzewami widać było belkę żurawia skośnie sterczącą ku górze.
Janek obejrzał ułamek kozika, odłożył go i zza pasa, spod waciaka, wydostał własny nóż myśliwski o wąskiej i długiej klindze. Siadł, biorąc po dwa, trzy ziemniaki z worka, począł je obierać tak, jak go kiedyś uczył Jefim Siemionycz. Nóż trzymał nieruchomo i tylko palce z dołu obracały szybko kartofel. Jeden po drugim białe, śliskie od krochmalu bulwy chlupały do dużego garnka, wypełnionego do połowy wodą.
Kucharz stał obok i patrzył uważnie.
— Zgrabnie. Będziesz się starał, to cię na kuchcika wezmę. Z kapralem Łobodzkim nie zginiesz, chłopcze — wyciągnął rękę i poklepał Kosa po ramieniu.
Spod stołu odezwało się krótkie warknięcie.
— A to co? Pies na kuchni. Nim się człek obejrzał, a ten tu wlazł. Won, przybłędo! — zamierzył się ścierką zdjętą z gwoździa.
— Zostaw — powstrzymał go Janek. — To mój. Chodź Szarik.
Odprowadził psa kilkanaście kroków pod drzewa, znalazł miejsce, gdzie więcej zebrało się iglastej ściółki, kazał mu leżeć i wrócił do roboty. Obrane kartofle poczęły znowu jeden po drugim wpadać do kotła.
Zdziwiony kucharz milczał chwilę, a potem przeszedłszy na drugą stronę stołu, odwrócił się i powiedział:
— Ty mnie nie tykaj, świń razem nie pasaliśmy.
Poczekał chwilę i nie usłyszawszy odpowiedzi, dodał:
— Czemu milczysz? Mówi się „tak jest, obywatelu kapralu”.
Janek odłożył na ławkę nóż i kartofle, wstał.
— Tak jest, obywatelu kapralu.
Łobodzki wzruszył ramionami i poszedł w stronę kotła, widząc, że Jeleń wlewa przyniesione wiadra.
— Ostrożnie, nie chlap, bo błota narobisz.
Janek pracował dalej. Ręce mu marzły od wilgotnych obierzyn i dotknięcia chłodnego metalu, a w głębi duszy czuł bunt. Inaczej wyobrażał sobie wojsko — dopasowany mundur, broń, strzelanie, czołgi... A zamiast tego zaczęło się od kartofli, głupich uwag i bezmyślnego recytowania: „Tak jest, obywatelu kapralu”. Z chłodu i złości przyspieszał ruchy palców, zawzięcie strugał obierki, ciskał czyste ziemniaki do wody.
Co parę minut słyszał, jak Jeleń brzęcząc pustymi wiadrami rusza szybkim krokiem do studni, a potem wraca pogwizdując i wychlustuje je jednym ruchem do kotła.
Kucharz wyjął z szafy puszki z konserwami, ustawił na stole jedna obok drugiej w równych rzędach po cztery, przeliczył. Jeleń powiesił wiadra i koromysło na gwoździu.
— Gotowe, panie kapral, ja teraz pomogę skrobać te zimnioki.
— Swoje zrobiłeś. Chcesz, to pomagaj, nie chcesz, to nie.
Odwrócił się, poszperał znowu na dole szafy i wyjął dużą kość z resztkami mięsa. Jeleń przysiadł obok Kosa, zabrał się do kartofli. Obaj, nie przerywając pracy, patrzyli, jak kucharz wyszedł zza stołu i gwizdnął, pokazując kość psu. Szarik nie ruszył się i nawet głowy nie podniósł.
— Ho, ho — powiedział Łobodzki.
Poszedł między drzewa, wysunął mięso pod psi nos, ale ten nie brał.
— Ty, Szpak czy Kos, jak cię tam zwać. Co ten twój pies taki hardy?
Pod nos mu podsuwam, a on nie bierze. Może już co ukradł i nażarty — gderając, wracał do kuchni.
— Masz, zanieś mu sam.
Janek wziął kość, zaniósł i Szarik z apetytem począł rwać resztki mięsa, kruszyć gnat mocnymi, trzonowymi zębami.
— Ale bestia, nogę by odgryzł — kucharz siadł na końcu ławki i przypatrywał się. — Żyj Kos ze mną w zgodzie, to obaj nie zginiecie. I ty, i pies. Tylko musicie wiedzieć, kto was karmi.
Kos nic nie odrzekł. Łobodzki wzruszył ramionami, wziął puszkę z solą i poszedł do kotła.
— Czego żeś Janek nos opuścił, kuchorz ci się nie podobo?
— Kucharz i w ogóle...
— W wojsku tak już jest: ni ma mamy, wszystko sami.
— No, jak tam, szybko skończycie? — zawołał Łobodzki.
— Jeszcze trochę — odpowiedział Jeleń.
— Narąb drzewa. Zaraz będziemy rozpalać na całego.
— Tak, panie kapral.
Jeleń odszedł i niewidoczny za brezentem począł stukać siekierą po pniaku. Kucharz wrócił, odkrajał pajdę chleba i otworzywszy puszkę z konserwą posmarował ją na palec grubo. Oparty o stół jadł spoglądając na boki. Janek cisnął ostatnie kilka ziemniaków, rozgarnął je ręką — ogromny gar był pełny. Otarł dłonie o waciak, schował nóż do pochwy i patrzył.