– To nic takiego. – Nie otwierał oczu. – Jutro będzie lepiej, prawda, mamo?
Przytaknęła ruchem głowy.
– Z każdym dniem będzie trochę lepiej. – Boże, mam nadzieję, że mówię prawdę. – Brak mi go. Był jednym z najmądrzejszych ogniw.
– Co takiego?
– Twój dziadek mawiał, że nic nie ginie na zawsze, nic nie znika definitywnie, ale odradza się z powrotem jako ogniwo całości, mądrzejsze niż przedtem.
– Rzadko opowiadasz o dziadku.
– Nie dlatego, że słabo go pamiętam. Po prostu takie wspomnienia sprawiają mi ból. Ale dziadek jest zawsze przy mnie. – Musnęła ustami czoło syna. – Podobnie będzie zawsze przy tobie twój tata. Dopóki zachowasz go w pamięci.
– Nigdy o nim nie zapomnę. – Zwrócił wzrok ku ścianie. – Dlaczego ludzie muszą umierać? To nie w porządku.
I jakich użyć tu słów?
– Czasem zdarzają się takie złe rzeczy. – Wspaniale, Kate, odpowiedź rzeczywiście głęboka, wyjaśniająca wszystko, stanowiąca dla Joshuy istotną pomoc.
– Ale ty nie umrzesz, prawda? Mocniej objęła go wpół.
– Nie – wyszeptała. – Jeszcze nieprędko.
– Przyrzekasz?
– Przyrzekam.
Boże, spraw, abym nie okazała się kłamczynią. On nie zniósłby tego teraz.
Na moment jakby się odprężył.
– Mam zgasić światło? – zapytała.
– Wolałbym, żeby się paliło całą noc. Wczoraj miałem zły sen.
– Trzeba było mnie zawołać. Przyszłabym od razu.
– Ty też byłaś smutna.
– To jeszcze nie znaczy, że nie chciałabym być przy tobie. – Umilkła na moment. – Chcesz o tym porozmawiać?
– Nie – odparł krótko. – To już minęło. Tata i Benny nie żyją. O czym tu jeszcze mówić?
Jego głos zabrzmiał tak szorstko, że Kate wzdrygnęła się mimo woli.
– Nieraz to pomaga, kiedy możesz porozmawiać z kimś innym o sprawie, która cię dręczy.
– Ale teraz jest już po wszystkim. I nie chcę o tym mówić. Ani myśleć.
No tak. Mogła się spodziewać tego typu reakcji. Zauważyła przecież już wcześniej, że Josh jest nienaturalnie opanowany. Nic dziwnego, iż od czasu, kiedy doszło do eksplozji, nie widziała go płaczącego. Musiałaby być ślepa, żeby nie dostrzec muru, który Josh wzniósł wokół siebie.
– No cóż, skoro nie chcesz rozmawiać ze mną ani z babcią, Alan zabierze cię do miasta i skontaktuje z lekarzem.
– Takim od czubków – mruknął z odrazą Joshua.
– Z lekarzem psychiatrą – sprostowała. – Z lekarzem, który pomoże ci zrozumieć samego siebie i to, co czujesz.
– Z lekarzem od czubków – powtórzył z uporem.
– Niech ci będzie. – Wstała. – Drzwi zostawię uchylone. Na pewno usłyszę, gdybyś zawołał. Dobranoc, Joshua.
– Dobranoc, mamo.
Stała jeszcze parę chwil pod drzwiami, zanim udała się do salonu, aby dotrzymać towarzystwa Phyliss. Najchętniej poszłaby od razu do łóżka, nakryła się kołdrą po uszy i usnęła, aby zapomnieć o Michaelu i trumnie, w której spoczywał. Właściwie nie potrafiła mieć za złe synowi, iż nie chce do tego powracać.
– Jak on się czuje? – zapytała Phyliss.
– Jest załamany. Przygnębiony. Wystraszony. – Na twarzy Kate pojawił się osobliwy grymas. – Podobnie zresztą jak my.
– Musi upłynąć trochę czasu. Kate kiwnęła głową.
– Ale on nie ułatwia sobie sprawy. Próbuje udawać obojętnego.
– Może to jego metoda – odparła Phyliss. – Każdy człowiek ma swój sposób przystosowywania się do przeciwności losu. Jeśli o mnie chodzi, bardzo bym chciała odizolować się od tego wszystkiego.
– No tak. To, co się dzieje, może być istotnie uciążliwe dla całego otoczenia. Daj mi znać, gdyby obecność Josha stała się dla ciebie zbyt męcząca.
– Trochę zajęcia dobrze mi zrobi. – Phyliss wstała i powoli wyprostowała plecy. – A Joshua to słodkie dziecko. Pomagamy sobie wzajemnie dojść do równowagi.
Podeszła do drzwi, odprowadzana wzrokiem przez Kate.
– Dokąd idziesz?
– Pogasić światła na ganku. Pora spać. – Otworzyła drzwi i zaczerpnęła głęboko tchu. – Wspaniały zapach. Nadchodzi wiosna. W domu jest za duszno. Ci wszyscy ludzie…
– … Byli bardzo mili.
– Jeden z tych miłych ludzi zostawił swój samochód po drugiej stronie ulicy.
– Co takiego?
– Na stypę przyszło wielu przyjaciół Michaela z departamentu policji. Może któryś z nich udał się na obchód ze swoim partnerem.
– Albo jest to auto któregoś z sąsiadów.
Phyliss pokręciła głową.
– Znam samochody wszystkich. Nie, to na pewno auto jednego z przyjaciół Michaela.
Kate wolnym krokiem podeszła do drzwi.
Zagadkowy samochód, zaparkowany przed domem Brocklemanów, był najnowszym modelem forda. Tak przynajmniej jej się zdawało. Najbliższa latarnia znajdowała się trzy domy dalej, tu wszystko tonęło w mroku, tworzyło mgliste zarysy.
Dostrzegła jeszcze jeden cień. Ktoś siedział za kierownicą.
Kate podbiegła do szafy w holu i wyciągnęła kasetkę z rewolwerem, prezent od Michaela.
– Co robisz? – zawołała Phyliss.
– Ktoś siedzi w samochodzie. Nie zaszkodzi sprawdzić. – Kate otworzyła zameczek szyfrowy i wyjęła z kasetki małego damskiego kolta. Jednym ruchem ściągnęła z wieszaka płaszcz przeciwdeszczowy i przerzuciła go przez ramię, zakrywając rewolwer. – Pamiętasz? Michael opowiadał nieraz o złodziejach, którzy włamują się tam, gdzie zmarł ktoś z domowników.
Schodziła już po schodkach ganku.
– Kate! – Phyliss szła za nią.
– Wszystko będzie dobrze. – Uśmiechnęła się, odwracając głowę. – Nie zamierzam nikogo zastrzelić.
– Po co w ogóle wychodzisz? To nierozsądne.
To rzeczywiście nierozsądne, pomyślała Kate, a jednak szła nadal w stronę samochodu. Wiedziała, że powinna skontaktować się z Alanem. On mógłby przysłać tu kogoś. A ten człowiek w aucie jest może niewinny. Może to przyjaciel Brocklemanów. Wszystko przez tego Noaha Smitha. To jego bzdurne insynuacje pchają ją do tak idiotycznych kroków.
Szyba w drzwiczkach była opuszczona; Kate widziała teraz dość wyraźnie gładkie, ciemne włosy zaczesane do tyłu i splecione w długi warkocz, zapadnięte policzki oraz szare, błyszczące oczy pod czarnymi, krzaczastymi brwiami.
– Dobry wieczór – odezwała się, przystając na moment. – Ładna dziś pogoda.
– To prawda – uśmiechnął się nieznajomy. – Ale jest chłodno. Powinna pani włożyć ten płaszcz, pani doktor Denby, jeśli wybiera się pani na przechadzkę.
Niemal odetchnęła z ulgą.
– Pan mnie zna?
Pokręcił przecząco głową.
– Ale znałem Michaela. Kilkakrotnie pracowaliśmy razem. Był wspaniałym facetem.
– Jest pan z policji?
– Och, proszę mi wybaczyć, nie przedstawiłem się. Myślałem, że Alan powiedział pani, kto obejmie pierwszą wartę. Nazywam się Todd Campbell.
Sądząc po wyglądzie, powinien nazywać się inaczej, pomyślała. Teraz, z bliska, wydawał jej się jeszcze bardziej egzotyczny niż na pierwszy rzut oka. Gdyby nie te szare oczy, mógłby uchodzić za Indianina. Ciemne gładkie włosy, orli nos. Nosił nawet coś w rodzaju naszyjnika z paciorków. To jeszcze nic nie znaczy, uspokajała samą siebie. Gliniarze na czatach muszą wyglądać zupełnie normalnie, nie mogą wyróżniać się niczym szczególnym. Wyblakłe dżinsy i kraciasta koszula nadawały właśnie taki zwyczajny wygląd.
– To Alan pana przysłał?
– Tak, mam dopilnować, aby nie molestowali pani żadni dziennikarze lub inne szumowiny.
To brzmiało rozsądnie. Nieznajomy sprawiał sympatyczne wrażenie i najwidoczniej był rzeczywiście gliniarzem.