Przez chwilę patrzył na nią badawczo.
– Dobrze. Chyba rzeczywiście nie potrzebuje już pani więcej kawy. Przestała pani dygotać.
A więc jednak zauważył to przedtem!
– Było mi zimno.
– Była pani przerażona. Zaczęła pani wierzyć w to, co mówię, i stąd ten lęk. – Odsunął talerz z resztką szarlotki i utkwił wzrok w filiżance. Jego spojrzenie wyrażało jakąś dziwną tęsknotę. – Wie pani, dwa lata temu rzuciłem palenie – mruknął. – Ale jeszcze teraz po dobrym posiłku odczuwam brak papierosów.
Nie ukrywała zdumienia.
– Jest pan ekspertem w dziedzinie badań nad nowotworami i mimo to palił pan?
Niezbyt mądrze, co? Bez przerwy mówiłem sobie: jutro z tym skończę. – Wydął usta. – Tymczasem to jutro dogoniło mnie. Dwa lata temu ujawnił się u mnie nowotwór płuc. Zrobiła wielkie oczy.
– Nic o tym nie wiedziałam.
– Nie rozgłaszałem tego. – Upił łyk kawy. – I nie musi pani patrzeć na mnie z takim niepokojem. Już go nie mam. Moje płuca są teraz zdrowe.
– Cieszę się – powiedziała szczerze.
– Ja również. Głupota nieczęsto bywa nagradzana tak hojnie. – Uśmiechnął się. – Moja choroba sprawiła, że odkryłem na nowo znaczenie uroków życia. Ale z uwagi na jej efekt uboczny nie życzyłbym jej nikomu, kto chciałby osiągnąć podobny cel.
– I słusznie. – Nie potrafiła sobie wyobrazić Noaha Smitha chorego lub umierającego; był zbyt żywotny. A kiedy tak siedział naprzeciw niej, pozornie spokojny i odprężony, wydawał się bardzo… ludzki. Nie dostrzegała w nim owej agresji, z jaką zetknęła się na konferencji medycznej. Bezwiednie przesunęła w jego stronę talerz z szarlotką. – Powinien pan to zjeść. Dorothy będzie rozczarowana.
– Widzę, że rozbudziłem w pani instynkt macierzyński. A wszystko dzięki tej nieszczęsnej chorobie. – Nabrał na widelczyk kawałek ciasta. – Jest pani dobrą matką, Kate?
– Jeszcze jaką! Dlatego siedzę tu teraz z panem.
– Dla dobra Joshuy. – Skończył ciasto i rozsiadł się wygodniej. – To miłe dziecko?
– Wspaniałe.
– Ale nawet najwspanialsze dzieci chorują, miewają wypadki, zostają ranne. – Patrzył jej teraz prosto w oczy. – Najwspanialsze dzieci umierają.
Zesztywniała.
– Pan grozi mojemu synowi?
Pokręcił głową.
– Gdzieżbym śmiał! Nawet tu, w tej jasno oświetlonej restauracji, bałbym się o swoje życie.
– Więc co, u diabła, miał pan na myśli?
– Usiłuję wyjaśnić, dlaczego w Seattle zginęło dziewięćdziesiąt siedem osób, a dwie pozostałe zostały zabite tu, w Dandridge.
– Wyjaśnia pan to dość mętnie. A więc: dlaczego?
– RU 2. – Uniósł dłoń, kiedy chciała coś powiedzieć. – Tak, wiem, właśnie do tego zmierzam. Starałem się przygotować panią do tego.
– Nie potrzebuję żadnych przygotowań, lecz jasnych odpowiedzi. Co to takiego RU 2? I jaki ma związek z Joshuą?
– Mógłby ocalić mu życie – odparł po prostu. – RU 2 to uniwersalny koktajl immunologiczny. Opracowałem recepturę leku wzmacniającego system odpornościowy komórek na tyle, aby odeprzeć każdy niemal atak.
Wpatrywała się w niego wstrząśnięta.
– To niemożliwe – szepnęła. – Od takiego wyniku jesteśmy oddaleni jeszcze o dwadzieścia lat.
Wzruszył ramionami.
– A więc przeskoczyłem ten okres. Sześć lat temu studiowałem wzajemne powiązania genów i natrafiłem na pewien intrygujący trop. Odkryłem prawdziwy skarbiec.
A więc może takie nagłe zmiany to metoda godna naśladowania.
Tak powiedziała kiedyś Phyliss.
Pokręciła głową, oszołomiona informacją.
– To niemożliwe.
– Ale tak było naprawdę – zapewnił Noah. – Początkowo sam nie mogłem w to uwierzyć. Musiały jeszcze upłynąć kolejne cztery lata testów i udoskonaleń, zanim się przekonałem, że to nie fuks. – Wytrzymał jej spojrzenie. – To nie fuks, Kate. RU 2 działa.
– To by znaczyło… – Myśli kłębiły jej się w głowie: tyle możliwości! – Choroba Alzheimera, AIDS, nowotwory… Jest pan pewien, że to lek uniwersalny?
– Jeśli komórki odpornościowe są dostatecznie silne, a choroba nie osiągnęła jeszcze końcowej fazy, RU 2 zwalczy wszystko, co stanie mu na drodze.
– To cud! Skłonił głowę.
– Święty Noah, do usług.
– Proszę nie żartować, dokonał pan czegoś… wspaniałego.
– I zarazem niebezpiecznego jak diabli. Początkowo byłem z siebie dumny, cieszyłem się, potem jednak przyszły refleksje. I właśnie kiedy minęła pierwsza euforia, uświadomiłem sobie, że siedzę na beczce prochu. Proszę to przemyśleć.
– Potrafię myśleć teraz jedynie o tym, ilu ludziom można by uratować życie.
Ogden myśli o czymś zupełnie innym: o wydawanych corocznie na leczenie milionach dolarów, które przestaną napływać, jeśli znikną choroby. A co z firmami ubezpieczeniowymi? To przecież jedne z najbardziej żarłocznych potworów finansowych naszego społeczeństwa. Jak one by zareagowały, czy spodobałby się im taki przewrót w systemie lecznictwa i ubezpieczeń szpitalnych? A religia? Już obecnie, mimo iż poczyniliśmy dopiero drobne kroki, Kościół oburza się, że zadajemy gwałt naturze. Wszelka poważniejsza ingerencja z naszej strony spotka się na pewno z niezwykle ostrym sprzeciwem. Mówić dalej?
– Nie teraz. Mam kłopoty z nadążaniem.
– Dobrze pani sobie radzi. Nie ma powodu do pośpiechu.
– A Ogden zabijał, aby przeszkodzić panu w upowszechnieniu RU 2?
– Tak.
– Jest pan pewien?
– Właściwie poinformował mnie o swoim zamiarze na moment przed eksplozją.
– Wyjątkowy łajdak.
– Zgadza się.
Milczała parę chwil, usiłując zebrać myśli.
– Skoro opracował pan już recepturę leku, do czego ja byłam potrzebna?
– Proszę używać czasu teraźniejszego. Pani jest mi potrzebna.
– Do czego?
– Dla serum niezbędny jest system dostawczy. Myślę, że pani wie, jak go stworzyć.
Zesztywniała.
– Dlaczego pan tak sądzi?
– Opublikowała pani artykuł w czasopiśmie medycznym.
– Czyste spekulacje.
– Bzdura. Wyodrębniła pani gen, który zapobiega odrzucaniu przez komórki. Pracowała pani nad niezawodnym systemem dostawczym do plazmy leków, które byłyby akceptowane przez komórki bez obawy wywołania u nich szoku. Nazwała pani ten system koniem trojańskim, gdyż pozwalałby na wprowadzanie leku do komórek, zanim doszłoby do jego odrzucenia. Jak dalece pani jest zaawansowana?
Nie odpowiedziała.
– Do diabła, niech pani mówi. Sądzi pani, że zamierzam ukraść patent?
Nie zgłosiłam jeszcze patentu. – Jej reakcja była czysto odruchowa. Noah zachowywał się wobec niej bardzo otwarcie, zasłużył więc na podobną szczerość. – Ale jestem już bardzo blisko zakończenia badań.
– Ile tygodni?
– Cztery, może pięć. Muszę to rozwikłać w czasie wolnym od pracy w instytucie.
– A więc trzy tygodnie, gdyby mogła pani poświęcić na to cały czas?
– To niemożliwe. Muszę zarabiać na życie.
Nachylił się do przodu, wpatrując się w nią intensywnie.
– Jaki wynik osiągnęła pani ostatnio?
– Osiemdziesiąt siedem procent. Z wrażenia uderzył dłonią o stół.
– Boże, to fantastyczne!
Duma zabarwiła jej policzki rumieńcem.
– Odczułam to tak samo.
– Ale musi pani poprawić ten wynik, dojść do dziewięćdziesięciu ośmiu procent.
– Co?
– Wynik musi zbliżyć się jak najbardziej do ideału. RU 2 ma moc pocisku nuklearnego.
– Nie po to się męczyłam, aby dostarczyć panu nosiciela.
Uśmiechnął się.
– Nie, ale czy to nie wspaniałe, że zjawiła się pani w odpowiednim momencie?