Выбрать главу

Nastała długa chwila ciszy.

– Skąd wiesz? – zapytał wreszcie Ogden.

– Podsłuchałem rozmowę. Kobieta i mężczyzna, który zjawił się trochę później. Ona wybierała się do motelu na spotkanie ze Smithem.

Ogden zmełł w ustach jakieś przekleństwo.

– Są razem?

– Na to wygląda. Ale nie szkodzi, tym lepiej dla mnie. Tak będzie jeszcze łatwiej.

– Łatwiej? I to mówi dureń, który…

– Wystarczy – przerwał mu Ishmaru tonem pozornie łagodnym. – Nie mówmy już o tym. Kiedy otrzymam informację, gdzie oni są, zajmę się tym, co do mnie należy. – Odłożył słuchawkę, nie czekając na odpowiedź.

Zdawał sobie sprawę, że będzie musiał zabić Ogdena. Ale jeszcze nie teraz. Ogden był na razie przydatny. Pełnił rolę kołczanu, z którego Ishmaru dobywał strzały; konia, który niósł go na swym grzbiecie na drodze do chwały.

Był zwiadowcą, który wiódł prosto do triumfalnego zwycięstwa.

Ishmaru wziął igłę z nicią, którą przygotował sobie już przedtem i położył obok telefonu. Przede wszystkim należało się zająć tą krwawiącą raną. Potem wróci do swojej tajemnej jaskini, gdzie dzięki magii odzyska dawną moc. Ale nie będzie mógł zostać tam długo. Kate czeka na niego.

Przeszył go ostry ból, kiedy wepchnął igłę w ciało i wyciągnął ją po drugiej stronie ziejącej rany.

Omal nie zawył.

Powstrzymał okrzyk w ostatniej chwili.

Znów wepchnął igłę w ciało, zszywając dalej ranę.

Czy widzisz, Kate, jak cierpię dla ciebie?

Czy widzisz, że naprawdę jestem ciebie wart?

– Idiota! – Raymond Ogden cisnął słuchawkę na widełki i spojrzał wilkiem na Williama Blounta, siedzącego na krześle w drugim końcu pokoju. – Ty też, skoro zarekomendowałeś mi takiego sukinsyna!

Blount wzruszył ramionami.

– Potrzebowałeś kogoś, komu mógłbyś zaufać, a nie kompana do rozmów. Musisz przyznać, że spisał się znakomicie, jeśli chodzi o fabrykę Smitha. Wówczas nie miałeś do niego żadnych zastrzeżeń.

– A jednak i tam spartaczył robotę. Smith żyje i jest teraz razem z Kate Denby.

– Niedobrze – Blount pokręcił głową. – Ale to jeszcze nie tragedia.

– Co masz na myśli? Sądzisz, że Smith będzie się afiszował publicznie, czekając biernie na kolejne uderzenie z naszej strony? Z pewnością pozostanie w ukryciu, aby wyłonić się na powierzchnię w dogodnym dla siebie momencie.

– W takim razie trzeba zarzucić sieci i znaleźć ich.

– Ale jak?

– Świat jest mały. – Na twarzy Blounta zakwitł przelotny uśmiech. – Wszyscy ludzie są w jakimś stopniu powiązani ze sobą. Musimy po prostu odnaleźć odpowiedni kontakt i pójść tym śladem. – Podniósł się. – Wykonam kilka telefonów.

– Tak, zrób to koniecznie. – Ogden wstał, podszedł do lustra, poprawił swój smoking. – Ale nie ograniczaj się do swoich prymitywnych kumpli. Nie chcę ryzykować. Jeszcze schrzaniliby i tę sprawę. Muszę dbać o własne interesy i dlatego wolę poszerzać krąg ludzi, którzy dla mnie pracują.

Obserwując w lustrze wyraz twarzy Blounta, zorientował się, że jego słowa nie przypadły mu do gustu. Ten szczeniak lubi czuć swoją władzę. Trudno, tym razem musi się podporządkować. To on, Ogden, gra teraz pierwsze skrzypce. I nie pozwoli, aby temu sukinsynowi wydawało się inaczej. I tak nie przepadał nigdy za tym dupkiem z jego nieskazitelnymi zębami i wiecznie zadartym wysoko nosem. Wynajął Blounta jako swego asystenta, ponieważ był on nieślubnym synem mafiosa nazwiskiem Marco Giandello, a taki układ wydawał się korzystny. Ale dawne czasy przeszły na zawsze do historii; obecnie każdy don wysyłał swoje dzieci na naukę w tej lub innej uczelni. Potem wracali stamtąd tak jak Blount: z promiennym uśmiechem na twarzy, w garniturach od Armaniego, maskując swoją wzgardę wobec maluczkich. Proszę bardzo, niech sobie szydzi. On, Ogden, nie zaszedł nigdy dalej niż do ósmej klasy, zdołał jednak stworzyć imperium farmaceutyczne i wypłacał teraz Blountowi pensję, kierując wszystkim.

– Zadzwoń do Kena Bradtona z American Mutual Insurance, Paula Cobba z Undercliff Pharmaceutical, a także do Bena Arnolda z Jedlow Laboratories. Umów ich ze mną na spotkanie za dwa dni.

– A co z dyskrecją? – zapytał Blount. – Uzgodniliśmy przecież, że im mniej ludzi będzie wiedziało o RU 2, tym lepiej.

My. Ten gnojek rzeczywiście uwierzył już, że ma swój wkład w decyzje podejmowane przez niego!

– Muszę być przygotowany, na wypadek gdyby Smith upowszechnił RU 2. Nie dysponuję dostateczną siłą, aby poradzić sobie z tym w pojedynkę.

– Dyskrecja byłaby pełniejsza, gdyby sprawą zajął się mój ojciec.

Jeszcze czego! I pozwolić tym palantom z San Diego położyć łapę na Ogden Pharmaceutical? Nie ma mowy.

– Zrobimy to tak, jak powiedziałem. – Poprawił sobie muszkę. – Muszę pojawić się dziś na przyjęciu dobroczynnym u gubernatora. Wrócę do domu za parę godzin i oczekuję wtedy od ciebie wiadomości, że zorganizowałeś to spotkanie.

– Mamy już niemal północ, a Ken Bradton jest na Wschodnim Wybrzeżu.

– To obudź sukinsyna. Zbudź ich wszystkich. – Ogden odwrócił się od lustra. – Powtórz im dokładnie, co teraz powiem: jeśli chcą ocalić swoje tyłki, mają się tu stawić za dwa dni. – Ruszył do wyjścia. – Aha… skoro już będziesz telefonował… Zadzwoń do senatora Longwortha w Waszyngtonie. Niech i on się tu zjawi.

– Na to spotkanie?

– Nie, dzień później. To będzie rozmowa w cztery oczy.

– Jesteś pewien, że przyleci? Politycy przeważnie zadzierają nosa.

– Przyleci. Lubi forsę, a ja wiem, gdzie jej szukać. – Uśmiechnął się kwaśno. – Będziecie pasowali do siebie. On też przywiązuje dużą wagę do dyskrecji.

– Nie miałem zamiaru cię urazić. – Nieskazitelne zęby Blounta zalśniły w szerokim uśmiechu. – Jestem pewien, że wiesz najlepiej, co robić.

– Nie ułatwiasz mi sprawy – mruknął Robert Kendow, kiedy Seth wsiadł do jego auta na parkingu lotniska w Los Angeles. – Zawsze chcesz wyników na wczoraj. A mnie potrzeba więcej czasu.

– Nie mam dużo czasu. Muszę być w pewnym miejscu dokładnie za trzy dni. Obiecałem. – Oparł się wygodniej na siedzeniu. – A pierwszy z tych trzech dni już prawie minął. Gdzie zatrzymuje się Ishmaru, kiedy tu przyjeżdża?

Kendow spojrzał na niego, nie kryjąc irytacji. Setha Drakina znał już od ponad dziesięciu lat; jego upór nie był niczym nowym. Kiedy poznali się po raz pierwszy, dał się zwieść jego spokojnym sposobem bycia i uznał; że doskonała opinia na temat Setha jest wyolbrzymiona poza wszelkie granice rozsądku. Zmienił zdanie, gdy ujrzał go w akcji. Drakin był spokojny tylko wtedy, gdy miał to, na czym mu zależało. Kiedy natrafiał na przeszkody, wstępował w niego diabeł i wtedy stawał się niebezpieczny.

– Ishmaru – nalegał teraz. – Mówiłeś, że nadal mieszka w Los Angeles.

– Mówiłem tylko, że widziałem go tu kilka razy – sprostował Kendow. – Nie mam pojęcia, gdzie mieszka.

– Wiem, że tu dorastał. Ma jakąś rodzinę lub przyjaciół?

– Żadnej rodziny. A przyjaciół? Chyba żartujesz. Ten sukinsyn to psychol.

– A jednak musi być jeszcze ktoś – uśmiechnął się Seth. – Kendow, chcę go dorwać. Nie wiem, co będzie, jeśli mi nie pomożesz.

Mimo woli Kendow zesztywniał. Głos Setha zabrzmiał łagodnie, on jednak znał go zbyt dobrze, aby dać się wprowadzić w błąd. Odetchnął głęboko.

– Przecież próbuję. Jest ktoś, kto kiedyś z nim współpracował. Pedro Jimenez. Kompletny dupek. Na samym początku, kiedy Ishmaru startował, Jimenez załatwiał mu zlecenia.

– Teraz już nie?