– Tak, bo teraz mieszka w cichej, spokojnej dzielnicy, gdzie nie dzieje się nigdy nic złego. A jednak zamordowano jego ojca, a on się boi, że to samo może spotkać w każdej chwili jego matkę.
Zachwiała się, jakby pod wpływem ciosu.
– Zrobiłam, co tylko było możliwe, aby zapewnić mu bezpieczeństwo.
Wzruszył ramionami.
– W życiu bywa różnie. A zły los może dotknąć wszędzie, nie tylko w getcie. – Wyraz jego twarzy złagodniał nagle. – Proszę posłuchać: nie poddaję Joshuy jakimś treningom przeznaczonym dla komandosów. Po prostu chcę, aby nabrał wiary w siebie, aby był przekonany, że można dać sobie radę z rozmaitymi przeciwnościami losu. W tej chwili chłopiec czuje się bezradny i zalękniony jak diabli. Nie potrafił pomóc pani wtedy, gdy sądził, że powinien.
– Przecież to jeszcze dziecko.
– Ale z olbrzymim poczuciem odpowiedzialności. To z pewnością sprawa genów. – Umilkł na chwilę, jakby się nad czymś zastanawiał, i dodał: – Wczoraj wieczorem płakał.
Zamarła.
– I co pan zrobił?
– Zignorowałem to. Udałem, że nie widzę. Joshua nie chciał, żebym o tym wiedział. Więc nie zauważyłem niczego. – Pokręcił głową. – Nie jestem jego matką. Jedyny sposób, w jaki mogłem go pocieszyć, to dodać mu otuchy, tak aby nie czuł się już bezradny, Powinnam tu być przy nim.
– Nie, jeśli ma się mu zapewnić bezpieczeństwo. Nie miałem zamiaru obarczać pani winą, a tylko zwrócić uwagę na fakt, że Joshua powinien czuć się na siłach walczyć ze wszystkim, co dzieje się wokół niego.
– Ale nie w ten sposób. Nie mogę… – Urwała, uświadamiając sobie, że nie przemyślała całej sprawy. Odkąd zaczął się ten koszmar, działała odruchowo, teraz jednak, kiedy chodziło o Joshuę, nie mogła sobie na to pozwolić. – Chwileczkę. – Milczała jakiś czas, usiłując zebrać myśli. – Czego właściwie pan go uczy?
– Niczego, co ma związek z przemocą. Poruszania się po lesie, jak chodzić bezszelestnie, jak widzieć wszystko i nie być przy tym widzianym.
– W takim razie skąd ta nazwa: manewry?
– Po prostu taka właśnie wydawała się logiczna. Chłopcu się wydaje, że jest na wojnie.
– Naprawdę? – wyszeptała wstrząśnięta.
– Przecież to naturalne. I nikt nie może zmienić jego sposobu myślenia. Jest na to zbyt bystry. Na miłość boską, to naprawdę wojna. A pani zapewnienia, że zaopiekuje się nim, wcale nie poprawią mu samopoczucia. Zwłaszcza że zamartwia się właśnie pani losem.
– Ale ja chcę się nim opiekować. To moja powinność.
– Teraz jednak musiała pani upoważnić do tego mnie. – Spojrzał jej prosto w oczy. – Proszę mi pozwolić robić to po swojemu, Kate.
– Nie ma mowy! – Po chwili jednak westchnęła ciężko. – Zresztą może ma pan rację. Może ta głupia zabawa w manewry pozwoli mu poczuć się bezpieczniej.
Seth uśmiechnął się.
– Świetnie. Chodźmy teraz do Joshuy, powiemy mu, że już się pani na niego nie gniewa. – Wziął ją za rękę. – Jeśli będzie pani grzeczna, pozwolimy pani nawet pobawić się z nami.
Zawahała się, ale nie zabrała dłoni. Ramię w ramię poszli w tę stronę, dokąd pobiegł Joshua.
Przypomniała sobie nagle dawne czasy, kiedy była małą dziewczynką i spacerowała po lesie razem z tatusiem. Dłoń Setha była twarda, chropowata… i dawała poczucie bezpieczeństwa. Dziwne, ale naprawdę czuła się bezpieczna u boku mężczyzny, który z zabijania uczynił swoją podstawową profesję. Czyżby podobnie czuł się przy nim Joshua, który ufa mu instynktownie? Powinna odsunąć się trochę od niego, nie jest już przecież małą dziewczynką. Nikt nie musi jej teraz prowadzić za rękę. A jednak nie czyniła nic, aby temu przeszkodzić.
On sam rozwiązał jej konflikt wewnętrzny, uwalniając dłoń.
– Joshua jest niedaleko przed nami.
– Skąd pan wie?
– Czuję jego zapach. Szampon Prell. Mydło Dove. To go zdradza. – Uśmiechnął się. – Jeden dzień bez kąpieli to za mało.
– Ale musi wystarczyć. Zamierzam powiedzieć Phyliss, że od tej pory Joshua ma się kąpać.
– Psuje nam pani zabawę.
– Naprawdę potrafi pan rozpoznawać ludzi po zapachu?
– Oczywiście. Joshua miał rację, mam supernos. W lesie sztuczne zapachy wyławia się momentalnie; są tak uderzające jak woń płonących zarośli. Przed pójściem na pole lubię nawet zakopywać swoje rzeczy na dzień lub dwa, aby przesiąkły zapachem ziemi.
Jak to właściwie jest, wieść takie życie? – pomyślała. Życie pełne śmierci i nieufności, w tym samym stopniu zmienne, co jej – stabilne. Nie, ono było stabilne. Uświadomiła sobie z żalem, że nic w jej życiu nie jest już takie, jak dawniej.
– Może ma pan rację, postępując w ten sposób – szepnęła.
– Tak sądzę – uśmiechnął się. – Życie na krawędzi ma swoje zalety. Pani ceni to, co pośrednie. Założę się, że ja rozkoszuję się życiem w znacznie większym stopniu niż pani i Noah.
– Na przykład waląc młotkiem we własny palec, bo kiedy się przestanie, można odczuć ulgę? – zapytała z niewinnym uśmieszkiem. – Myślę, że to odmiana masochizmu albo po prostu szaleństwo.
– Och! – jęknął z udaną rozpaczą, a potem zawołał: – Chodź już, Joshua, pomóż mi! Twoja matka mnie atakuje.
Chłopiec wyłonił się zza pnia dębu.
– Nadal jest wściekła?
– Nie, nie jestem wściekła, lecz głodna – odparła. – Czy któryś z was wziął coś do jedzenia, czy też zamierzacie żywić się płodami ziemi?
– Nie tym razem – uspokoił ją Seth. – Zostawiłem nad jeziorem wypchany plecak. Ale Joshua musi zasłużyć na swój lunch. No więc? Jakie wyczułeś zapachy?
– Liście. Zbutwiałe drewno. Coś miętowego. Gówno. – Zerknął na Kate. – Ja nie wyrażam się brzydko, mamo. Tam naprawdę były odchody jakiegoś zwierzęcia.
– O ile pamiętam, uczyłam cię innych słów oznaczających to samo.
Uśmiechnął się przekornie.
– Seth mówi, że w lesie nie można tracić czasu i nawet mówić trzeba jak najszybciej. – Przeniósł wzrok na Setha. – Czy wymieniłem już wszystko?
– Nie. Ale jak na pierwszy raz, spisałeś się nieźle. Idź teraz nad jezioro i przynieś plecak, żebyśmy mogli nakarmić twoją mamę. Po lunchu odszukasz jeszcze raz tamtą kupkę i zastanowimy się, jakie zwierzę ją zrobiło.
– Dobrze. – Joshua puścił się pędem w stronę jeziora.
– Proszę usiąść. – Seth wskazał na trawę pod drzewem, zza którego parę minut wcześniej wyskoczył Joshua. – Wygląda pani na zmęczoną.
– Nie jestem zmęczona. Przeszłam pieszo jedynie ćwierć mili. Myśli pan, że ze mnie aż tak zniedołężniała staruszka?
– Więc dobrze, to nie zmęczenie, lecz zbytnie napięcie. Na pewno zawiniła tu nadmierna eksploatacja komórek mózgowych. – Usiadł, wyciągnął nogi daleko przed siebie. – Powinna pani brać przykład ze mnie. – Oparł głowę o pień drzewa i zamknął oczy. – Nie należy myśleć, gdy można czuć.
– Czy właśnie dlatego odnosi pan w życiu sukcesy?
– Tak. – Otworzył jedno oko. – Och, czyżby w ten sposób próbowała mnie pani obrazić?
– Oczywiście. – Usiadła obok niego. – Ale na panu, jak widzę, nie wywarło to żadnego wrażenia.
Ziewnął przeciągle.
– Owszem, wywarło. Ja jednak wybaczam pani.
– Jestem wielce zobowiązana. – Umilkła na moment. – Czy to było bezpieczne, wysyłać Joshuę samego?
– Tak.
– Zapewne w przeciwnym razie wyczułby pan czyjś zapach, czy nie tak, Tarzanie?
– Albo bym tego kogoś usłyszał.
– Nawet Ishmaru? – Wzdrygnęła się. – On uważa się za indiańskiego wojownika.