Jemu zaś, Noahowi, nie pozostało nic innego, jak usiąść na tyłku i czekać biernie na rozwój wypadków. Czekać zamiast przystąpić do ataku. Robić unik zamiast ruszyć do boju i wziąć się z przeciwnikiem za bary.
Wstał, podszedł do okna i wyjrzał na dziedziniec fabryczny, niemal opustoszały w to sobotnie popołudnie. Jedynie niezbędna część załogi pracowała we wschodnim skrzydle budynku, gdzie odbywała się większa część produkcji. Firma J. & S. Pharmaceuticals była nieduża, ale prosperowała znakomicie. Założył ją jeszcze dziadek Noaha, a rozwinął potem jego ojciec. Przez hale fabryczne przewinęło się mnóstwo robotników, podczas gdy on dorastał. Jako dziecko brał swój lunch i jadł na tym dziedzińcu razem z Paulym McGregorem, który kierował obecnie produkcją. W tym zmiennym świecie liczyła się teraz głównie owa fabryka.
Jego fabryka. Jego ludzie.
Ale RU 2 mogło zmienić również ten stan rzeczy. Mogło przekształcić wszystko, co miało dla niego znaczenie.
Po co głowić się nad tym ponownie? – żachnął się w duchu. Ostateczna decyzja zapadła już przed dwoma laty; wtedy gdy zdał sobie sprawę z możliwości tkwiących w RU 2.
Teraz było za późno na odwrót.
RU 2 musi przetrwać.
Niedziela, 25 marca
Ameryka Południowa
Seth znał dobrze ten zapach. Zapach, który trudno zapomnieć. Przeklęty Namirez.
Szybkim krokiem szedł przez mokry od deszczu las w stronę wioski. Nie musiał już zachowywać się cicho. Nie teraz, kiedy ów zapach stawał się coraz bardziej intensywny.
W wiosce panowała martwa cisza.
Wszędzie leżały ciała. Ciała mężczyzn, kobiet, nawet dzieci i niemowląt.
Śmierć. Błoto. Odór rozkładających się zwłok.
Chryste, nawet małe dzieci.
Namirez, ty kłamliwy sukinsynu.
Z pobliskiej chaty wyłonił się żółtawobrązowy kundel, merdając ogonem. Podszedł bliżej, obwąchał wojskowe buty Setha.
Dziwne, pomyślał Seth, że Namirez nie zaszlachtował również zwierząt.
Sukinsyn.
Venga, Kolumbia
Znalazł pan sobie pieska, senor? – Manuel pokręcił głową, kiedy Seth zjawił się w hotelu dzień później. – Okropnie kościsty. Mogę postarać się o ładniejszego.
– Podoba mi się ten. – Seth podał Manuelowi koniec sznura, na którym trzymał kundla. – Daj mu coś jeść, dobrze? Namirez jest w mieście?
Manuel przytaknął.
– W pokoju na zapleczu. Przyjechał też sierżant Rimilon. Jest u siebie. – Wręczył Sethowi złożoną kartkę papieru. – Wiadomość dla pana. Mister Lynski życzy sobie, aby zatelefonował pan do niego jak najszybciej.
– Później. – Seth wetknął kartkę do kieszeni koszuli. – Zadzwoń na policję i powiedz sierżantowi Rimilonowi, że chcę spotkać się z nim w holu. Niech przygotują dla mnie helikopter.
– Wybiera się pan gdzieś?
– Tak. – Seth obszedł biurko i otworzył drzwi na zaplecze.
Namirez siedział przy stoliku. Podniósł wzrok i uśmiechnął się.
– Ach, Drakin! Wszystko układa się dla nas dobrze. Dotrzymał pan słowa.
– Ale ty nie. – Jednym ruchem Seth wyciągnął pistolet z kabury. – Powiedziałem wyraźnie: żadnych kroków odwetowych.
Strzelił w sam środek czoła.
– I co teraz zrobimy? – krzyczał Rimilon. Starał się nie zostawać w tyle za Sethem, który biegł w stronę helikoptera stojącego za hotelem. – Musiałeś go zabić?
– Tak. – Seth wskoczył do wnętrza maszyny, posadził psa na podłodze obok siebie. – Trzeba rozpuścić ludzi i spieprzać stąd jak najprędzej. Wspólnicy Namireza nie będą zachwyceni, że stracili go akurat w takim momencie. Wszystko diabli wezmą.
Rimilon klął długo, zapamiętale.
– Mogłeś po prostu zignorować to, co stało się w wiosce. A teraz co? Kto nam wypłaci forsę? Widziałem, jak policjanci przetrząsali jego sejf.
– Ale ja byłem tam przed nimi. – Seth cisnął mu zwitek banknotów. – Wypłać ludziom i znikaj. Jeśli o mnie chodzi, opuszczam Amerykę Południową na jakiś czas. Będziemy w kontakcie. – Zamknął drzwiczki i po chwili helikopter oderwał się od ziemi.
Dopiero gdy Seth znalazł się nad Wenezuelą i skierował maszynę w stronę lotniska w Caracas, wyjął z kieszeni kartkę. Zawierała tylko jedno zdanie i numer telefonu.
Noah mówi, że nadeszła pora.
Nie spodziewał się niczego innego. Noah powiedział mu ostatnio, że sytuacja dojrzeje niebawem i osiągnie punkt krytyczny. Następna wojna. Następne miejsce.
Boże, jakież to męczące.
Ale tym razem będzie inaczej. To wojna Noaha, a Noah jest jednym z tych ludzi, którzy są w porządku. Może nie będzie tak źle.
Szczeniak u jego stóp zaskomlał.
Seth opuścił wzrok. No tak, pies nasikał na podłogę. Wspaniale. Widocznie wystraszył się hałasu i wibracji helikoptera. Seth wiedział dobrze, co to strach. Nawet jeśli się doń przywyknie, nie można się już od niego uwolnić.
Pogłaskał psa po głowie.
– Nie przejmuj się. Niedługo lądujemy. – Wiedział, że nie postąpił rozsądnie, zabierając go ze sobą. Bo co z nim teraz zrobi? Niech to szlag, powinien był zostawić szczeniaka pod opieką Manuela.
No tak, ale nie zwykł ufać innym, a pies przeżył masakrę i zasługiwał na to, aby żyć dalej. Tak więc on był skazany na towarzystwo tego kundla, który z pewnością przysporzy mu niejednego kłopotu.
Co prawda, wygląda na to, że czekają go jeszcze większe tarapaty. Noah jest sprytny i sądzi, że przygotował się solidnie na każdą ewentualność, ale od czasów Grenady nie walczył na żadnej wojnie. Nie potrafi już myśleć jak żołnierz.
Z drugiej jednak strony – to wojna Noaha. I zew Noaha. Tym razem on, Seth, nie musi kierować całą operacją. Może to i dobrze odprężyć się na jakiś czas i posiedzieć w drugim rzędzie.
Przydałaby się taka odmiana. Ostatnio miał ciężki okres. Z każdym rokiem czuł się mocniej przyparty do muru, bardziej osaczony…
Pies próbował wdrapać mu się na kolana. Seth zepchnął go z powrotem na podłogę.
– Przykro mi, ale tu tylko byś mi zawadzał. A chyba nie chcesz, aby nasz ptak wylądował teraz w dżungli. Już tam byłeś.
Podobnie jak i on. Dżungla, pustynia czy też wyspy… to wszystko traciło z czasem swoje kontury, zacierało się w jego umyśle. W pamięci zachowali się już wyłącznie ludzie, ale i oni zaczynali teraz zlewać się z tłem, ginąć jakby za mgłą.
Wszyscy prócz sukinsynów takich, jak Namirez, oraz Noaha, tego porządnego faceta.
Ów porządny facet i RU 2 mogli wysłać ich spokojnie do piekła.
2.
Dandridge, stan Oklahoma
Poniedziałek, 26 marca
Godzina 10.35
– Morderczyni! – Ohydny rzeźnik! – Załatwić demona!
Kate szarpnęła szklane drzwi frontowe Genetechu, otworzyła je gwałtownie. Z rosnącym niepokojem patrzyła na Benitę Chavez, która kroczyła spiesznie z parkingu w jej stronę; za nią podążał wyjący tłum.
– Myślisz, że się uda? – wyszeptał Charlie Dodd.
– Nawet jeśli tak, zamorduję ją własnoręcznie – odparła Kate. – Gdzie, u diabła, są ludzie z ochrony?
– Na kawie. Mieliśmy wszyscy przyjść do budynku przed ósmą. A jest już prawie dziesiąta.
– W takim razie trzeba włączyć brzęczyk, wezwać ich pilnie.