To poważne ostrzeżenie przed tym, co może mnie czekać w przyszłości.
– A co z przyczepą? – zapytałam, kiedy uznałam porządki w mieszkaniu za zakończone.
– Z czym? – zapytała.
– Zwykle sprzątamy też w przyczepie – przypomniałam jej.
Yorkowie mają przyczepę mieszkalną i pikapa. Kiedy odwiedzają córkę, parkują na podjeździe i tam mieszkają. Często mi tłumaczyli, że mogą sobie rano zaparzyć kawę albo położyć się spać, kiedy mają ochotę, i nikomu to nie przeszkadza. Bardzo często opowiadali mi też o Sarze, najmłodszym dziecku ich córki. Trzeba przyznać, że była rozpuszczona. W zeszłym roku ni stąd, ni zowąd postanowiła wyjść za chłopaka równie młodego jak ona. Małżeństwo okazało się nieudane. Mimo to Yorkowie zawsze mieli bzika na jej punkcie.
– Pamiętasz, jak Pardon dawał nam popalić za tę przyczepę? – spytała niespodziewanie.
Pamiętałam. Po obu stronach garażu dla mieszkańców między ścianą i ogrodzeniem znajduje się wolna przestrzeń, mniej więcej szerokości samochodu. Yorkowie poprosili o pozwolenie na zaparkowanie przyczepy na miejscu od północy. Pardon najpierw wyraził zgodę, ale później rozmyślił się i stwierdził, że wystaje zbyt daleko i utrudnia parkowanie innym mieszkańcom.
Nie była to moja sprawa, więc nie zwróciłam na to uwagi. Ale wspominali o tym Yorkowie, widziałam też, jak po parkingu chodził Pardon z taśmą mierniczą. Kręcił głową z niezadowoleniem, zupełnie jakby chciał zbesztać przyczepę za to, że weszła mu w szkodę. Pardon Albee często robił wiele hałasu o nic. Rzadko zdarzało się, że coś sobie lub komuś odpuszczał.
Specjalista od wywoływania wilków z lasu.
Alva znów się rozpłakała.
– Lepiej już idź, Lily – powiedziała. – Przez to wszystko sama nie wiem, jak się nazywam. Kilka ostatnich dni na procesie to było prawdziwe piekło. Ale w przyszłym tygodniu na pewno mi przejdzie.
– No pewnie – zgodziłam się. – Proszę zadzwonić, kiedy będzie pani chciała rozwiesić zasłony albo posprzątać w przyczepie.
– Na pewno zadzwonię – obiecała.
Nie przypomniałam jej o tym, że mi nie zapłaciła. Po tym też mogłam się zorientować w stanie jej umysłu, bo zawsze skrupulatnie pamięta o regulowaniu należności.
Przecież mogę wpaść jutro – pomyślałam. Może wtedy chociaż trochę wróci do siebie po procesie Murrella?
Co innego Sara. Wiedziałam, że będzie cierpiała przez całe tygodnie, miesiące, a nawet lata…
Gdy miałam wychodzić z budynku, we frontowych drzwiach pojawiła się Deedra Dean. Jak pech, to pech.
Nie znoszę Deedry, zwłaszcza od czasu naszej rozmowy w ubiegłym tygodniu. Stałyśmy przy drzwiach jej mieszkania na piętrze. Wpadła do domu na szybki lunch i przygotowywała się do wyjścia do ratusza, gdzie prawie zarabiała na siebie jako urzędniczka.
– Cześć, gosposiu! – zawołała, najwyraźniej w szampańskim humorze. – Posłuchaj, miałam ci o tym powiedzieć… W zeszłym tygodniu po pracy zapomniałaś zamknąć drzwi na klucz.
– Niemożliwe – odparłam zdecydowanie. W mojej pracy bardzo ważna jest niezawodność, może nawet ważniejsza niż wzorowe utrzymywanie porządku. – Nigdy nie zapominam o takich sprawach. Może ty nie zamknęłaś, ale ja na pewno.
– Ale w zeszły piątek, kiedy wróciłam do domu, były otwarte – upierała się Deedra.
– Zamknęłam je na klucz, kiedy wychodziłam – nie dawałam za wygraną. – Chociaż – dodałam, nagle sobie o czymś przypominając – kiedy schodziłam na dół, spotkałam Pardona, a on ma przecież uniwersalny klucz do wszystkich mieszkań.
– Tylko po co miałby do mnie wchodzić? – spytała, ale w jej głosie wyczułam, że pomysł ten wcale nie wydał jej się aż tak niedorzeczny.
Zauważyłam, że im dłużej się nad tym zastanawia, tym wyraźniej na jej twarzy maluje się… no cóż, jakaś dziwna mieszanina gniewu i niepokoju. Zaintrygowały mnie wizualne efekty procesów myślowych odbijających się echem w pustej głowie mojej rozmówczyni.
Deedra Dean. Deedra o lśniących blond włosach, zmysłowej figurze i twarzy oszpeconej brakiem podbródka. Zawsze nosi jasny makijaż i zachowuje się z przesadnym ożywieniem, żeby odwrócić uwagę od tego poważnego defektu urody. Wprowadziła się do bloku trzy lata temu i spała ze wszystkimi mężczyznami, którzy kiedykolwiek tam mieszkali oprócz (zapewne) Pardona Albee i (prawie na pewno) T. L. Yorka. Matka Deedry – urocza, dobrze sytuowana wdowa, która ostatnio ponownie wyszła za mąż – bardzo pomaga jej finansowo. Lacey Dean Knopp najwyraźniej odnosi wrażenie, że córka znajduje się na etapie poszukiwań swojego księcia z bajki. Tymczasem dla Deedry każdy mężczyzna to książę z bajki, w każdym razie na noc lub dwie.
Powtarzam sobie, że to nie mój interes, i dziwię się, dlaczego postępowanie tej kobiety doprowadza mnie do białej gorączki. Stopniowo dochodzę do wniosku, że oburza mnie jej całkowity brak szacunku dla samej siebie, przeraża mnie jej skłonność do ryzyka, a jej aktywność seksualna wzbudza we mnie zazdrość.
Ale dopóki jej matka płaci mi na czas, upominam się co dziesięć minut, że Deedra jest dorosłą osobą, przynajmniej metrykalnie, która może sobie układać życie, jak zechce.
– A więc żeby mi się to więcej nie powtórzyło – pouczyła mnie w zeszłym tygodniu, bezskutecznie siląc się na surowość. Resztki szarych komórek Deedry zarejestrowały wreszcie moje oburzenie. – Ach, muszę lecieć! Wróciłam po dowód opłaty ubezpieczenia. W czasie przerwy na lunch muszę zawieźć auto do przeglądu i nadać na poczcie wniosek o przedłużenie rejestracji.
Chciałam coś powiedzieć na temat jej stylu życia – coś, co poszłoby jej w pięty. Niestety, prawdopodobieństwo, że cokolwiek do niej dotrze, było znikome. Na dodatek to rzeczywiście nie był mój interes. Przez okno patrzyłam, jak biegnie i wsiada do czerwonego sportowego samochodu, pozostawionego na podjeździe z włączonym silnikiem. Zadatek na ten niezbyt solidny, ale szpanerski pojazd wpłaciła Lacey. Deedra powiedziała mi o tym, jakby to była najzwyklejsza rzecz pod słońcem.
– I co? Wiesz już, czy Pardon myszkował po twoim mieszkaniu? – zapytałam ją dzisiaj.
W korytarzu na parterze nie było nikogo, a ja specjalnie mówiłam cicho. Tak bardzo skupiłam się na własnych myślach, że zapomniałam, iż Deedra może myśleć o czymś zupełnie innym. Obrzuciła mnie takim spojrzeniem, jakbym przed chwilą spadła z księżyca.
– Nie – powiedziała wściekle.
Uniosłam brwi i czekałam.
– I lepiej nie wypaplaj policji, że ze mną o tym rozmawiałaś!
– Co?
– Jeżeli piśniesz choć słowo, nigdy więcej nie dostaniesz żadnej pracy w Shakespeare – zagroziła. – Nie chcę być zamieszana w zabójstwo tego starego piernika.
– Czy naprawę myślisz – odparłam, uśmiechając się ironicznie półgębkiem – że ktokolwiek w tym mieście zrezygnuje z usług tak wspaniałej i godnej zaufania sprzątaczki jak ja tylko po to, żeby ratować ci skórę?
Zdumiona wybałuszyła niebieskie oczy. W tej samej chwili otworzyły się drzwi na piętrze. Po chwili na schodach pojawił się Marcus Jefferson – przystojny mężczyzna pod trzydziestkę, jedyny czarnoskóry mieszkaniec Apartamentów Ogrodowych. Obrzucił nas pełnym zaskoczenia spojrzeniem, wymamrotał coś na powitanie i przecisnął się do drzwi frontowych, które ciężko zaskrzypiały, z wolna zamykając się za nim.